Kiedy siedzisz w domu odizolowany od świata zewnętrznego, a Twoja jedyna aktywność fizyczna ogranicza się do zrobienia „spaceru” do łazienki, albo na balkon, plus godziny pokręcenia na trenażeiro to po raz kolejny przychodzi słowo WDZIĘCZNOŚĆ! Mam wrażenie, że na codzień nie doceniamy tego co mamy – wszystko wydaje nam się takie naturalne, aż przychodzi coś co wywraca nasze życie do góry nogami, i nagle coś co kiedyś wydawało się problemem nie ma tak naprawdę żadnego znaczenia. Mam w sobie niesamowicie pozytywne wspomnienia ze startu w Taupo i ponownie zapraszam Was na trasę nowozelandzkiej połówki …
Niesamowicie piękne jezioro Taupo (długie na 46 i szerokie na 33 kilometry) było miejscem gdzie rozegraliśmy pierwszy etap zawodów (kto nie czytał tu znajdzie pierwszą część relacji – KLIK KLIK). Szybkie i przyjemne pływanie kończyło się wyjściem z wody w miejscu w którym łódki wodowane są do jeziora. Po tym czekał nas dość długi dobieg do strefy zmian. Już na samym początku spory podbieg, wzdłuż którego ustawione szpalery kibiców. Kto startował w Sierakowie wie o czym mówię.
Strefy zmian to mój konik, i nie było tu mowy o żadnym odpuszczaniu. Biegłem szybko, a od osób, które wyprzedzałem usłyszałem, że gościowi chyba się coś pomyliło i zaczął już etap biegowy… Jako, że z wody wyszedłem praktycznie równo ze wschodem słońca i było dość chłodno (ok 7-8 C) to zdecydowałem się założyć skarpetki. To był drugi triathlon w którym zdecydowałem się na skarpetki, głównie z uwagi na to, że wcześniej obtarłem sobie nogi, więc na bieg i tak musiałbym je założyć, a przynajmniej komfort na rowerze był większy … o ile w przypadku tej połówki i rowerze mogę mówić o komforcie …
Trasa połówki nie wydaje się być skomplikowana … pierwsze 10 kilometrów to lekki podjazd, potem z górki kolejne 10 kaemów i 25 kilometrów lekko pofałdowanej prostej, żeby zrobić nawrotkę i wrócić tą samą droga. Gdzieś na wysokości 18 kilometra, zupełnie nikomu nie potrzebna 200 metrowa agrafka, która nie dość, że mocno spowalnia to tylko dokłada dodatkowy dystans (całość trasy wg zegarka i licznika wyszła 90.7 km), tak więc spokojnie można było to pominąć, ale może ktoś kto tam mieszka chciał mieć wygodne miejsce do kibicowania?
Pierwsze 10 kilometrów ruszyłem zgodnie z założeniami i nie czułem, żeby jazda pod górkę była dla mnie mocno wymagająca. To był nawet jeszcze ten moment, który rzadko się zdarza i to ja wyprzedzałem, a nie byłem wyprzedzany. Po wspomnianej nawrotce starałem się jak najbardziej wykorzystać zjazd i mimo spadku watów budować zapas prędkości. To był też najpiękniejszy moment całej trasy rowerowej. Było dość chłodno – nie do końca mogłem się dogrzać, ale wschodzące w oddali słońce, podnosząca się znad pól mgła były niesamowitym doznaniem.
Co jakiś czas mijaliśmy stada krów, które chyba nie do końca wiedziały co się dzieje, a z każdym kilometrem chropowatego asfaltu co raz bardziej zaczynał doskwierać mi ból w lędźwiowym odcinku kręgosłupa. Nie byłem w stanie jechać założonych watów, ale do nawrotki jeszcze jakoś w miarę szło. Wiatr jak to wiatr, hulał jak chciał – nie był duży, ale jaki by nie był, ja ewidentnie sobie z nim nie radzę. Liczyłem, że w momencie nawrotki dostaniemy podmuch w plecy i jakoś to pójdzie. I może przez 2-3 kilometry szło jakoś szybciej, to później było już tylko wolniej i wolniej.
Plecy zaczynały boleć co raz bardziej, że co jakiś czas musiałem wstać z lemondki i się rozprostować. Spadająca średnia nie była zbyt motywująca, ale walczyłem ile się da. Kiedy przejeżdżałem koło krówek to tylko co jakiś czas krzyczałem do nich „Kur%^… ile jeszcze” … i w tym było coś co nakręcało mnie, żeby nie odpuszczać i jechać tyle ile sił. Najśmieszniejsze były krowie miny, które łapały z Tobą kontakt wzrokowy … hmmm …
Nadszedł moment ostatniego podjazdu, który już ewidentnie dał mi popalić, tu częstość moich bluzg w powietrze była już znacznie większa, ale to dawało mi jakoś siłę, żeby jechać dalej. Gdy znalazłem się już na górze to odnalazłem w sobie jakieś nowe siły, żeby pocisnąć przez miasto i nawet udało się odrobić trochę na żenującej już średniej … Najlepsze jednak w tym wszystkim jest to, że nie o cyferki tu chodziły. Słaby jestem na trasy, gdzie jest pod górkę, słaby jestem kiedy wieje wiatr, ale tu oczekiwałem tego, żebym czerpał z tego, że mogę być na trasie … wspomniany wschód słońca … krowy … to wszystko było niesamowite, a teraz patrząc z perspektywy czasu, gdzie nie wiadomo kiedy będę mógł ponownie wyjść na rower doceniam jeszcze bardziej.
Zmiana w T2 dość ekspresowa i już byłem na biegu. W przypadku trasy w Taupo mówienie o niej, że jest płaska to dość spora nadinterpretacja, ale wiadomo – wszystko zależy od punktu odniesienia. Ciężko to wyznaczać jakieś konkretne założenia – trzeba biec swoje – raz będzie szybciej przy zbiegach, a raz tempo będzie spadać przy długich podbiegach. Na całe 21 kilometrów to może 2-3 kilometry są płaskie. To, że mogliśmy obiec trasę przed zawodami było ewidentnie dużym plusem bo można było sobie w głowie poukładać, kiedy przycisnąć, a kiedy będzie trzeba zwolnic.
Nie wspomniałem jeszcze o tym, że chciało mi się sikać (jak zawsze w triathlonie) i naprawdę byłem bliski zatrzymania się na 2 kilometrze żeby wejść do toy toya. Coś jednak w głowie mówiło, żeby starać się przewalczyć i nie myśleć więc śmigałem dalej. Tempo na początku było dość żwawe – zacząłem po 4:15 i tak udało się pierwszych kilka km utrzymać (te były bardziej z górki).
Całą trasę podzieliłem sobie na cztery etapy, dzięki czemu nic mi się nie dłużyło, i miałem swoje małe cele … Po dość ciężkim i długim rowerze o dziwo biegło mi się bardzo dobrze. Motywacji dodawali na pewno kibice, którzy byli niesamowici! Czegoś takiego nie przeżyłem jeszcze na żadnym triathlonie. Praktycznie każdy kibic krzyczał Twoje imię. Pan z dwoma gigantycznymi różowymi flamingami i kartką … Uśmiechnij się, jeżeli sikałeś w piankę … Pani przebrana w strój Batmana … Wolontariusz, który krzyczał tak głośno, że słychać było go z odległości kilkuset metrów … tego nie da się opisać słowami …
W drugiej połowie lekko zwolniłem, ale też nie walczyłem już jakoś bardzo o czas. Czerpałem z radości ludzi na trasie i to dawało niezłego powera. Na ostatni kilometr przyśpieszyłem i z pełną radością wbiegłem na metę. Czas – ciężko oceniać jak na triathlon, bo każda trasa jest inna … Na pewno jako same cyferki 5:11:49 dupy nie urywa, ale jak mam oceniać moje wszystkie połówki do tej pory to była to najlepsza dla mnie pod względem odczuć zaraz po debiucie w Astanie.
Dobre pływanie – najlepsze w życiu, Rower patrząc na moc – drugi jaki pojechałem w życiu i trzeci bieg, przy na pewno najtrudniejszej trasie. Czasem warto spojrzeć na wszystko ze względu na to co nam daje zabawa w triathlon, niż na same cyferki. Poziom zawodników w tej części świata jest kosmiczny … i fajnie móc to przeżyć razem z nimi.
Pływanie: 31:26 1:39 / 100 m
Rower: 2:55:07 / 31.1 km/h / 2.8 W/kg
Bieg: 1:38:18 / 4:39 / km
Meta: 5:11:49 – 45/81 M35, 267/863
Co dalej przyniesie sportowe życie? Zobaczymy :) Póki co zaplanowany mam tylko jeden start – 70.3 IM w Saint Petersburgu, ale czy do lipca sytuacja się unormuje? Zobaczymy :)
Dziękuje Kalach, za przygotowanie :) Zrobiłem kolejny krok do przodu! Trenujemy dalej na ile możliwości pozwalają. Wam życzę spokoju i opanowania! A o Nowej Zelandii jeszcze napisze coś więcej, bo warto zwrócić uwagę jak bardzo różni się mentalność zawodników z tamtej części świata, a nami.