Długi dystans wymaga sporych przygotowań – to kilometry, które trzeba mieć za sobą w rękach i nogach. To też potężny trening mentalny do zrobienia. Nie mniej jednak nie czułem, żebym trenował więcej niż wcześniej. Znajomi mówili, że teraz to treningowo to będzie wychodzić po dwadzieścia godzin w tygodniu, a ja nadal średnio zamykałem się w 12 godzinach tygodniowo – było kilka tygodni ze zwiększonym czasem, ale takie zdarzały mi się już wcześniej. Zawsze po takim mocniejszym tygodniu przychodziły też tygodnie regeneracyjne. Prolog do debiutu na IronManie mogliście przeczytać we wcześniejszym wpisie – kto nie czytał zapraszam do nadrobienia (KLIK KLIK) – to nieodłączna część całej historii.
Dla tych, którzy ciekawi są liczb – przez ostatnie 3 miesiące bardziej ukierunkowanych przygotowań na treningach spędziłem 194 godziny, 5 minut i 9 sekund – to daje jakieś średnio niecałe 2 godziny treningów dziennie przez ostatnie 100 dni. W ten czas wchodzi 20 godzin i 50 minut rozciągania i rolowania. Prawie jedna doba spędzona na dbaniu o odpowiednią regeneracje po treningu.
Pływanie – 45h 37 min 22 sek – 141 km,
Rower – 81h 45 min 10 sek – 1637 km + w większości trenażer,
Bieg – 43h 51 min 40 sek – 548 km
Średni czas na treningu w tygodniu – 12 godzin i 7 minut.
Przenieśmy się już jednak do Sacramento. Pierwsze dni na miejscu to aklimatyzacja do zmiany czasu – choć tą tak naprawdę załatwiłem pierwszej nocy. Zawsze staram się unikać wszelkiego rodzaju drzemek po przylocie. Przylot do USA zazwyczaj odbywa się w popołudniowych godzinach – do San Francisco dotarłem około 14tej – do tego godzina na wypożyczenie samochodu, i prawie trzygodzinny dojazd do Sacramento (wielka Ameryka = wielkie korki – czyli 8 pasów na autostradzie w jedną stronę i wszystko stoi …). Tym samym w wynajętym airbnb zameldowałem się około 19. Mieszkałem u bardzo sympatycznego Chucka, od którego wynająłem jeden pokój, aczkolwiek cały dom miałem do swojej dyspozycji, a przez pierwsze dni byłem nawet sam. Lodówka była pełna – barek z alko też xD. Do aklimatyzacji doszło też zaprzyjaźnienie się z temperaturą, która w ciągu dnia sięgała nawet 35C. Tętno podczas treningów było sporo wyższe, jednak subiektywnie nie czułem, żeby był to większy wysiłek. Poza wysoką temperaturą, która nie była idealna na zawody, na nic innego nie można było narzekać. Zero wiatru, wilgotność bez dramatu – nic tylko czekać na zawody :) W międzyczasie udało mi się odwiedzić kino, zrobić wycieczki do okolicznych miejscowości i poczytać sporo książek.
Całość zabawy rozpoczęła się w czwartek, kiedy można było już odebrać pakiety startowe, zaliczyć sklep IM, oraz briefing. Tego dnia czuć już też było wyraźne ochłodzenie. Idąc na ostatni rozjazd przed zawodami koło 7 rano ubrany byłem w kurtkę, czapkę i nogawki – temperatura o poranku sięgała 8-9 C. Noga luźna, szybkie śniadanko i kilka minut przed 10 byłem już wiosce zawodów. I boom … zaczęło się … cały klimat zaczął się udzielać, a jednocześnie zacząłem się też stresować (stary człowiek a nadal się stresuje …). Mimo, że do otwarcia był jeszcze czas, kolejka do rejestracji miała już dobre kilkaset metrów. Na szczęście wszystko szło dość sprawnie – przed wejściem pokazujesz QR code z maila, w kolejnym punkcie dostajesz kopertę z numerem startowym. IronMan ostatnio wprowadził zasadę FIFO – czyli, im szybciej się zarejestrujesz (odbierzesz pakiet), tym masz mniejszy numer startowy – teoretycznie powinno to sprzyjać lepszemu miejscu w strefie zmian, jednak to tak nie działa. Mniej więcej setna osoba, będzie miała już gorsze miejsce niż 200 bo przecież numery rosną, w jedną stronę, nawrotka na końcu strefy i kolejne korzystne miejsce będzie dopiero za jakiś czas. Ciekawą rzeczą, było, że można było odebrać plecaczki tylko w czwartki i piątki. Sobota – dzień przed startem była już tylko na wydawanie pieniędzy w sklepie IM. Swoją drogą uważam, że logo czerwonej emki powinno dostać nagrodę nobla w ekonomii, za stworzenie swojego rodzaju kultu, gdzie zawodnicy zostawiają miliony dolarów praktycznie co tydzień. Żeby nie było – sam kiedyś byłem fanem kupowania gadżetów z logo danych zawodów, a potem kończyło się na tym, że rzadko chodziłem w tych ciuchach – choć krótkie spodenki z debiutu w 70.3 IM Kazachstan mam do dzisiaj i są jednymi z moich ulubionych. Nie mniej jednak, sklep się dość szybko wyprzedał, a i przyznam, że jakiegoś wielkiego szału w tych rzeczach nie było.
Po godzinnej odprawie na świeżym powietrzu pojechałem do San Francisco odebrać Anetę, która do mnie dolatywała. Makaron w drodze, a potem szybkie odwiedziny na kawkę i ciasteczko w San Fran zapełniły cały dzień – choć gro czasu spędziliśmy w korku próbując wyjechać z miasta. Doskwierał nam już też całkiem spory głodek – żeby uciec z korka, na szybko znaleźliśmy jakąś picke w googlu – wysiadając z samochodu okolica nie wyglądała za ciekawie – jednak pizza okazała się mistrzostwem świata. Dobrze, że wzięliśmy jedną na dwójkę, bo amerykański rozmiar spowodował, że pół placka to zostało jeszcze na kolejny dzień … Dzień, gdzie z jedzeniem zaczęły się już problemy …
W nocy zaczął dość mocno boleć mnie ząb, który nie reagował już na środki przeciwbólowe. Na szybko udało znaleźć się wizytę u dentysty, zrobić szybkie rozbieganie z rana i praktycznie pozostała część dnia minęła nam na wycieczkach pomiędzy gabinetami stomatologicznymi. W przerwie wcisnęliśmy jeszcze krótkie rozpływanie w miejscu startu, choć pierwotny plan zakładał grupowy trening o 15tej i przepłynięcie połowy trasy. Mimo planów na jedzenie ryżu i makaronu do kolacji ratowałem się bananami, paluszkami żerańskimi i muffinami. Może nie było to najlepsze węglowodany, ale trzeba było jakoś działać kryzysowo. Na koniec dnia pojechaliśmy jeszcze na bankiet otwierający – takie typowe amerykańskie show – oczywiście z popcornem i corn dogiem – parówce w cieście kukurydzianym smażonym w głębokim tłuszczu. O dziwo za darmo xD.
Sobota – dla mnie najgorszy dzień – to już takie wyczekiwanie i teoretycznie leżenie i odpoczywanie. Rano spotkaliśmy się na śniadanie z Krzysiem i Olą, którzy wracali już do Polski po starcie Oli na Hawajach. Trochę im pozazdrościłem jajeczek i bekoniku, ale grzecznie jadłem paluszki żerańskie (kocham!) po wcześniejszym nafutorwaniu się ryżem z bananem jeszcze w domu. Potem już był czas na przygotowanie roweru – umyciu Malbeca, dokręceniu wszystkich śrubek i przyklejeniu numerów startowych. W międzyczasie wpadła kolejna porcja makaronu i dojechał do nas Mati :). W okolicy 2 PM podjechaliśmy na stadion, na którym była strefa zmian – dość blisko domu – jakiś kilometr.
Strefa zmian okazała się przeogromna. Żeby dobiec do roweru trzeba było obiec cały stadion dookoła. Nowocią dla mnie, aczkolwiek spotykałem się już z tym obserwując inne zawody, było rozłożenie worków z rzeczami po pływaniu. Nie było klasycznych wieszaków – worki rozłożone były w dwóch rzędach na podłodze – dość blisko siebie. Wstawiając rower nie zostawiałem nic poza Malbekiem, jednak fakt, że strefę pokonywaliśmy dokładnie w tej kolejność co następnego dnia na zawodach było na pewno na duży plus – szybka wizualizacja … choć zajmująca naprawdę sporo czasu. Miejsce miałem idealne – zaraz przy samym wyjściu / powrocie z roweru. Szybkie odebranie pakietu, akurat tu mi się poszczęściło, jednak była to strefa niesprawiedliwa – tym razie na korzyść dla mnie. Po samej strefie miałem bardzo mało biegania z rowerem, w przeciwieństwie do kogoś kto musiał biec całą strefę dwukrotnie.
Stres co raz bardziej się nasilał, aczkolwiek było to innego rodzaju poddenerwowanie. Nie przerażał mnie dystans (a pamiętam jak myślałem kiedyś, że przepłynięcie 3.8 kilometra to jakiś kosmos) – przerażały mnie prognozy pogody na następny dzień. O ile przez cały czas pobytu w Sacramento nie wiało, to na niedziele zapowiadane było silne wiatry, które miały się nasilać z każdą kolejną godziną. Czołowy wiatr 50km/h to nie jest coś przyjemnego, jednak to IronMan – tu nie może być lekko. W zasadzie do ostatniego momentu zastanawiałem się czy nie zrezygnować z dysku, lub przedniego stożka. Pożyczyłem nawet koło od Oli, jednak z Kalachem zdecydowaliśmy, że jadę na swoim, sprawdzonym. Jeździłem już na mocnym wietrze z dyskiem więc byłem w miarę przygotowany. To tylko pokazuje jak ważne jest, żeby trenować w każdych warunkach. Trenażer spoko, ale jak tylko się da, bądź nie jest to jakiś mocny jakościowy trening to wybieram jazdę na zewnątrz.
W końcu nadszedł ten długo wyczekiwany dzień. W nocy spałem całkiem nieźle, choć przez długi czas nie mogłem zasnąć – nie rozmyślałem o zawodach, ale widać było, że ogranizm jest już w nastawieniu na zawody. Pisałem wcześniej o parametrach HRV – z każdym kolejnym dniem taperingu wartości rosły, aby o poranku wystrzelić w sufit – to tylko dobry znak na początek dnia, że ciało, a przede wszystkim serducho jest gotowe na długi dzień. Co ciekawe, po zawodach cały czas HRV mam nadal wysokie – regeneracja przebiegła całkiem spoko.
W dniu zawodów działam zadaniowo. Nie ma już czasu na jakieś rozkminy. Wszystko mam ułożone w głowie i zawsze postępuje w ten sam sposób. Po wstaniu od razu zakładam chip na nogę, jem sprawdzone śniadanie – kiedyś to była kasza jaglana z dżemem i bananem, od kilku miesięcy przestawiłem się na ryż z bananem i pastą orzechową All Nutrition. Do tego słodka herbata. Staram się przyjąć jakieś 1000 kcal. O dziwo nie mam odruchu więcej nie wcisnę. Na starcie nawet byłem trochę głodny, ale właśnie wtedy najlepiej wychodzą mi zawody.
Ogarnianie sprzętu w strefę zajmuje dłuższą chwilę – ponownie trzeba zrobić wycieczkę po całej strefie. Sam spacer zajmuje około 20 minut. Zostawiam niebieski worek po drodze do roweru. Czerwony ten z rzeczami na bieganie zostaje przy rowerze. Nie do końca wiedziałem czy buty mogą być wpięte w rower – praktycznie nikt tak nie miał, a znalezienie sędziego graniczyło z cudem. Zapytałem kilku wolontariuszy – nie wiedzieli, aż wychodząc ktoś powiedział, że tak długo, jak nie leży nic na podłodze to jest ok. To jednak nie koniec wycieczki – dalej trzeba było pójść zostawić worki special needs na rower i bieg. Planowo chcieliśmy wyjechać ze strefy o 5:45 tak, żeby na 6 być na starcie i mieć czas na rozgrzewkę. Do kolejki do autobusów, które miały nas wywieźć dochodzimy około 6tej i tu zaczyna się niezły armagedon. Tysiące ludzi, a na wahadle jeździ kilka szkolnych autobusów. Nie kilkanaście, a słownie kilka sztuk. Myśleliśmy już o szukaniu ubera. Po 20 min czekania (a i tak wbiliśmy się trochę z boku) udało nam się wsiąść do busa, którego kierowca nie do końca wiedział gdzie ma jechać. To jedna z rzeczy, nad którą organizatorzy ewidentnie muszą popracować.
30 minut przed startem znaleźliśmy się na miejscu. Temperatura około 3C – rześko! Szybkie siku w krzaki i na prędce zakładana pianka. Nie było czasu na rozgrzewkę, która ewidentnie by się przydała tego dnia. Wymachy rękoma musiały wystarczyć. Żel, przedtdreningówka, odśpiewany hymn amerykański – przytulasy z Anetą i Matim, z trochę łamiącym się głosem (a teraz łzami w oczach) powiedziałem Do zobaczenia na mecie. Zanim się zorientowałem stałem już z tłumem w oczekiwaniu na start. Bez problemu udało mi się przesunąć do przodu. Przy głośnej muzyce zeszliśmy na brzeg American River. Zostało jeszcze jakieś 15 minut, a ja trząsłem się z zimna. Podskoki, machanie rękoma jakkolwiek próbowałem podnieść temperaturę organizmu. Tętno nawet nie chciało rosnąć. Czy myślałem o tym, żeby się wycofać? NIE – chciałem już wbiec do wody – i tak kilkanaście sekund po 7 rano – jeszcze przed wschodem słońca zegar zaczął odliczanie.
Pływanie nie było zbytnio skomplikowane. Kilkadziesiąt metrów pod prąd do pierwszej bójki, nawrót na lewą rękę i przede mną do przepłynięcia 3800 metrów z prądem rzeki – a tak naprawdę dwóch rzek. Amerykanie od kilku dni (jak nie tygodni) przeżywali na grupie, że woda będzie zimna. 19-20C – to serio jest idealna woda do pływania. Początkowo nie bardzo było widać cokolwiek – mój błąd, że założyłem okularki z przyciemnianymi szybkami. Na szczęście trasa nie była skomplikowana, a pierwszy nie byłem więc początkowo trzymałem bąbelki przed sobą. Szybko jednak zaczęło się rozjaśniać, a i tempo w nogach było dla mnie zbyt luźne więc postanowiłem już wyjść do przodu. Od początku czułem się bardzo dobrze. Pływaniu w rzece sprzyja długie wyleżenie i mocne pociągnięcie a to jest mój styl pływania. Dlatego też sporo pływam w łapkach. Dość szybko wszedłem w swój rytm – wtedy pomyślałem sobie – to będzie mój dzień. Bójki były rozstawione dość często, jednak mam wrażenie, że po niezbyt optymalnej trasie. Uzywałem ich raczej jako kierunku, ale nie koniecznie jako wyznacznika, żeby płynąć przy samej bojce. Patrząc na pozostałych zawodników to ewidentnie zaczęli zwiedzać rzekę. Mniej więcej w połowie trasy z American River wpływaliśmy do Sacramento river. Tu praktyczne dostałem wiosłem w głowę, żeby płynąć inaczej, co wydawało mi się całkowicie bezsensu, bo tak naprawdę musiałem nadrobić, zamiast płynąć po najbardziej optymalnej trasie. Pomyślałem przez chwilę, czy nie pomerdałed tras i czy nie muszę teraz w złą stronę płynąć, bo spory kawałek musiałem pokonać pod prąd. Zrobiłem nawrotkę na bojce i dalej już dzida w dół rzeki. Czuć było, że Sacramento River jest cieplejsze, a prąd szybszy. Przepłynąłem pod mostkiem, przy którym w czerwcu piłem winko i sam się do siebie uśmiechnąłem. Cały czas czułem się wyśmienicie – zaczął mi doskwierać trochę prawy nadgarstek. Jeszcze kilka ruchów i wpłynąłem między bale, żeby za kilka sekund złapać rękę wolontariusza i być już na pomoście wyjścia z wody …
Jeżeli jeszcze chwilę byłem w komforcie temperaturowym, to tu od razu poczułem chłód w stopy i ręce. Kolejne zadanie do wykonania to blisko 1.5 kilometry dobiegu do strefy zmian, ale o tym już w kolejnej części …