Dawno nie czułem przed startem takiego uczucia … ekscytacja przed nowym doświadczeniem, której towarzyszyło lekkie przerażenie przed tym co mnie czeka. Początek października to dla wielu miłośników triathlonu Ironman Barcelona – który tak naprawdę ze stolicą Katalonii ma niewiele wspólnego – może poza tym, że na rowerze nawrotkę robi się przy przysłowiowej tabliczce wjazdowej do miasta. Tego samego dnia odbywa się jednak też największa triathlonowa w Hiszpanii w samym centrum miasta. Santander Triathlon Barcelona to możliwość startu na trzech dystansach – olimpijka, sprint i super sprint, a ja będąc przez trzy tygodnie 70 km od Barcelony, nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności i nie wystartować tam. Dwa tygodnie przed moim głównym startem – 70.3 IM Shanghai to dobry trening na przetarcie. Nie zastanawiając się zbyt długo zapisałem się …
Stwierdzenie „nie zastanawiałem się” ma tu dość kolosalne znaczenie. Razem z Malbeciem na co dzień pokonywaliśmy trasy „Barcelońskiego” Iron Man’a, aż tu kilka dni przed startem coś mnie pokusiło, żeby wejść na stronę i zobaczyć, czy ja aby na pewno mogę startować na rowerze czasowym … A tu niespodzianka … To zawody z draftingiem (możliwość jechania w grupie) i rowery czasowe są zakazane. Na szybko znalazłem w Calelli (tam rozgrywany jest Ironman) wypożyczalnie i już byłem w drodze do Barcelony z aluminiową szosą, na której wcześniej przejechałem dosłownie dwie godziny i przeklinałem zarówno niewygodne siodełko jak i całkowicie inną pozycję do której nie byłem zupełnie przyzwyczajony …
Barca to „moje miejsce na ziemi”. To miasto kojarzę z pierwszymi igrzyskami jakie pamiętam – 1992 … Tu pobiegłem jeden z lepszych swoich półmaratonów … To uwielbiam siedzieć na szczycie wzgórza Monjuic – mogę tam siedzieć godzinami i po prostu wpatrywać się w przepiękne miasto z królującym w oddali Tibidabo.
Tak też zrobiłem i tym razem … po wstawieniu roweru do strefy zmian wziąłem Free Now (Uber w Barcy nie działa) i pojechałem posiedzieć chwilę, zrelaksować się i poczytać książkę. Swoją drogą wprowadzanie roweru to jakaś komedia … Otwarta strefa – stoi kilku ochroniarzy a Ty wchodzisz zostawiasz rower i wychodzisz. Nikt nie sprawdza, czy masz działające hamulce, kask oklejony naklejką, ani chociaż czy jesteś zawodnikiem. Opaskę przy odbieraniu pakietu masz w kopercie – ważne, żeby założyć ja w dniu zawodów, ale tak to wolnoć Tomku w swoim domku.
Zdzwoniłem się jeszcze z Kalachem, żeby ustalić założenia na ten treningowy start. Zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać. Miałem za sobą dość mocno treningowy tydzień i nie było tu żadnego odpuszczania. Czwartek – mocny długi rower i pływanie, Piątek – bardzo mocne bieganie, Sobota – pływanie i bieganie … . Założenia oczywiście proste – mocno w wodzie. Rower – tu Kalach tłumaczył jak jechać w grupie, gdzie się ustawić w zależności od tego jak będzie wiał wiatr i tym podobne, a ja odpowiedziałem, że chcę cały dojechać do końca tego etapu, nie wywracając się na żadnym z licznych 90 stopniowych zakrętów czy nawrotek. Rower miał być mocny, ale miałem wykorzystać to, że jadę w grupie i oszczędzić nogi, co by wykorzystać to na jak najmocniejszy bieg. Proste – nie skomplikowane – ogień od startu do mety.
Zjadłem jeszcze na wieczór porządną porcję makaronu i focaccię i czując się napompowany węglowodanami poszedłem spać ze strachem, podobnym do tego, który towarzyszył mi przed pierwszym maratonem … O dziwo przespałem 9 godzin bez problemu, jednak obudziłem się z lekkim bolem głowy. Kasza jaglana, dżem i banan – to moje przedstartowe śniadanie, które sprawdza się już jakiś czas więc nic tu nie cuduje.
Kiedy wychodziłem z hotelu koło 6 rano, Hiszpanie wracali z imprezy. Bedąć w strefie zmian przeszedł mi cały strach. Przekonałem głowę, że to dobry trening i nie ma co tu boidudkować – trzeba robić swoje. Całą rozgrzewkę zrobiłem biegając dookoła rowerów wewnątrz strefy zmian, włącznie z przebieżkami – nie do pomyślenia w Polsce :) Wychodząc spotkałem Piotrka, który też startowałem i te 30 min rozmowy z nim całkowicie mnie odprężyło. Nie myślałem już o starcie – gadaliśmy, w między czasie siku, ubranie pianki i zanim o tym pomyślałem już stałem w pierwszej linii mojej fali startowej.
Zaczęło się – nie żaden rolling start, tylko 250 osób na raz do wody. Poczułem, że to jest prawdziwe ściganie od samego początku. Wbiegliśmy do lekko pofalowanego Morza Śródziemnego, i bark w bark mocno pracowaliśmy, żeby jak najszybciej dotrzeć do pierwszej boi nawrotowej. Tu nie było kalkulacji na szukanie swojego tempa … Albo od początku zapierdzielasz ile fabryka dała, albo zostajesz sam i wyjdziesz z wody bez nikogo do współpracy na rowerze. Za bojką wyszedłem ba prowadzenie mojej grupy – siedzenie w nogach mi nie odpowiadało bo było za wolno. Płynęło mi się świetnie, i wszystkie obawy przed tym, że to morze, że fale w sekundę zniknęły. Coś tam próbowałem kalkulować jaki czas by mnie zadowolił, ale mimo tego, że jestem statystykiem z wykształcenia (pracę magisterską pisałem ze statystyki matematycznej o niezrandomizowanym teście chi kwadrat i jego grupach losowych …) to podczas mocniejszego wysiłku matematyka nie jest moją najmocniejszą stroną.
Złapałem flow z falami – wiedziałem kiedy wystawić głowę, żeby mnie nie przykryło i złapać oddech. Obserwując pływanie Lucy Charles z Niceii trochę poszedłem w jej ślady i praktycznie co drugi czy trzeci ruch ręką wystawiałem głowę do przodu kontrolując nawigację. Pogodę na start mieliśmy idealną – podczas pływania praktycznie pełne zachmurzenie – dobre na bieg i rower, choć w pływaniu było lekko ciemno. Naprawdę czułem, że szybko płynę … co jakiś czas czułem jakieś smyrnięcie po nogach. To co mnie dziwiło, to że większość płynie dużo bardziej w głębi morza, co jak dla mnie było mocno nie po najkrótszej linii do kolejnej boi.
Mniej więcej w połowie dogoniłem już falę fioletowych czepków, która wystartowała 5 minut przed nami. Tu zaczęło się trochę manewrowania w wyprzedzaniu wolniejszych pływaków. Jeszcze jedna nawrotka i zmierzaliśmy powoli do końca pływania. Kolejna grupa dopadnięta – przypomniały mi się wtedy wszystkie te chwile, kiedy to ja byłem prześcigany przez kolejne fale, a teraz sam byłem szybszy … Na ostatnich stu metrach włączyłem mocniejszą prace nóg i zbliżałem się do czarnej bramy przez którą wychodziliśmy na ląd …
Pływanie 24:46 (1:39/100)
M35-39 – 19/180 (10%)
overall 103/1100 (9%)
Strefa zmian była dość blisko brzegu. Jeden mały podbieg i już byłem na boisku wyprzedzając tych, którzy wychodzili przede mną z wody – większość z poprzedniej strefy startowej. Bez problemu odnalazłem wypożyczony rower i już byłem na trasie kolarskiej. Przede mną do pokonania 4 pętle po Centrum Barcelony. Kilka nawrotek i 90 stopniowych zakrętów. Przede mną na rowerze nikogo. Założenie miałem, że jadę mocno, aż do kogoś dojadę. Po kilometrze udało mi się dojść jednego chłopaka, a ten tylko krzyczał GRUPO GRUPO … staraliśmy się jechać razem, ale dla mnie było za wolno … jechałem dalej mocno. Udało mi się dołączyć do grupy w której jechały dziewczyny z elity i kawałek pierwszej pętli utrzymałem się z nimi.
Na drugiej pętli doszła mnie już potężna grupa, i tam jeden z zawodników mnie złapał i podciągnął, żebym wjechał w jadący peleton. I tak zostaliśmy już razem na dwie i pół kolejne pętli. Tu mi się chciało śmiać … Kiedy jechaliśmy po prostej to czułem jak bym był na rozjeździe a nie na wyścigu. Co śmieszne na liczniku było 37-38 km/h … a ja nie męczyłem się w ogóle. Tak naprawdę to cała zabawa była na zakrętach i nawrotkach. Wtedy wchodził niezły interwał … Jeżeli chciałem zostać w grupie to trzeba było mocno popracować – na całe szczęście trzymałem się początku i byłem w tej części która uciekała do przodu.
Moment, kiedy przejeżdżasz koło Sagrada Famila – BEZCENNY !!! Trochę czułem się jak bym był na Igrzyskach Olimpijskich – takich moich – centrum miasta, pętle – ściganie się – nowe zajebiste doświadczenie!
Ostatnia pętla to już rozrywanie grupy i każdy jechał ile może, żeby jak najszybciej wejść do strefy zmian. Ta też poszła błyskawicznie i już byłem na biegu…
Rower 1:04:22 (35 km/h)
M35-39 – 53/180 (29%)
overall 221/1100 (20%)
Bieg to jedna pętla po centrum Barcelony. Nie była płaska – sporo krótkich sztywniejszych podbiegów i bardzo dużo nawrotek, które dość mocno wybijały z rytmu. Od początku biegło mi się bardzo dobrze. Chciałem biec koło 4 min/km i tak trzymałem … mniej więcej 4:00-4:05. Kiedy przebiegałem koło łuku triumfalnego miałem uśmiech od ucha do ucha. Przypomniał mi się półmaraton, który miał właśnie tam zlokalizowaną metę.
Przypomniała mi się moja pierwsza wizyta w Barcy, i spacery po parku koło którego przybiegaliśmy. Biegłem swoje i cały czas się uśmiechałem. Nie było nawet chwili kryzysu, a jak dziś patrzę na to z perspektywy czasu to wiem, że można było jeszcze tu sporo urwać. Ostatnie 2 kilometry było mocno pod wiatr. Udało się trzymać tempo, jednak finish był tak pokręcony, że nie dało się jakoś specjalnie rozpędzić. W końcu znajduje się na czerwonym dywanie i z pełną radością przekraczam linię mety …
Bieg 41:23 (4:07 min/km)
M35-39 – 17/180 (9%)
overall 63/1100 (6%)
Kiedy startowałem w Nowym Jorku na olimpijce, powiedziano nam, że nigdy nie poprawimy czasów z tych zawodów z uwagi na pływanie z prądem rzeki … Mój czas wtedy na mecie to 2:18:11 … coż … Niemożliwe nie istenieje dopóki nie zostanie wykonane … Wiadomo – zupełnie inne zawody – tu draft, tam jazda indywidualna … tu szosa, tam czasówka, tu nawrotki, tam tylko jedna, ale pofałdowana trasa … Jednak mój nowy najlepszy czas na dystansie olimpijskim to od teraz 2:14:55 … rozmienione 2:15 :)
Finish 2:14:55
M35-39 – 24/180 (13%)
overall 92/1100 (8%)
Chciałem, aby ten start był mocnym treningiem. Nie spodziewałem się super wyniku z uwagi, że byłem w mocnym treningu. To co się zadziało to dla mnie pozytywny kop na start w Chinach, który już za tydzień. Mocny bodziec dla głowy, że jestem w tym miejscu, w którym chciałbym być! Teraz czas odpoczywać … i oby przeszedł ból pleców, bo ten towarzyszy mi po jeździe na wypożyczonym i nie dopasowanym rowerze. Na szczęście boli tylko jak chodzę i siedzę. Przy pływaniu, rowerze czy biegu zero bólu :)
Szczerze polecam Wam kiedyś spróbować zawodów z draftingiem – nie ma czasu na nudę. Zupełnie inna zabawa, i nawet nie wiem czy nie fajniejsza … Trzymajcie kciuki za tydzień!
Gratulacje! Jest moc. Powodzenia w Szanghaju!