To były inny triathlon niż wszystkie w których brałem udział do tej pory. I to ta inność powodowała, że było ciekawie. W zasadzie wszystko było inne …
Najważniejsza inność to ta, że zawody w końcowej fazie odbywały się w Warszawie. Po raz pierwszy mogłem wystartować na własnym podwórku, zapraszając jednocześnie rodziców i znajomych do kibicowania. Zazwyczaj podziękowania są na końcu, ale nie wyobrażam sobie, nie rozpocząć wpisu od powiedzenia wam DZIĘKUJĘ ! To, ile ludzi krzyczało do mnie podczas trasy przerosło moje oczekiwania! W zasadzie nie było odcinka stu metrów, żeby ktoś mnie nie dopingował! Byli moi rodzice, bliskie mi osoby, które na co dzień kibicują zmaganiom, ale nie są w stanie być na zawodach – Renata, Karolina, byli znajomi z jednej pracy, z drugiej pracy. Była ekipa Tri Wawa, byliście Wy – FANI !!! Czułem się niesamowicie zmotywowany do walki! Marta, Monika, Magda, Łukasz ,Vlad, Asia, Michał, Ewelina, Andrzej, … i wszystkich których nie wymienię z imienia … DZIĘKUJĘ !!!
Inność zaczęła się od tego, że były dwie strefy zmian. Sama logistyka już koło zawodów dzięki temu musiała być inna. Najpierw pakiet startowy na Placu Teatralnym, później wycieczka z rowerem nad Zegrze. Tam zostawiasz rower i dopiero wtedy dostajesz czip. Trzeba też zostawić worek z rzeczami na „PO PŁYWANIU”. Ponowna wycieczka do centrum. Najpierw odprawa – miałem przyjemność spędzić ją z zawodnikami PRO, a następnie powrót na plac teatralny zostawić worek na „PO ROWERZE”. To powodowało, że trzeba było o wszystkim pomyśleć o dzień wcześniej. Tu nie było miejsca na pomyłkę – inaczej któryś z elementów triathlonowego domina mógł by nie zadziałać.
Logistyka była tak samo ważna w dzień startu. Zazwyczaj staram się spać blisko zawodów, a tu mimo, że były rozgrywane „w domu” to na start czekała mnie ponad godzinna wycieczka. Trzeba było odpowiednio wcześnie dojechać, żeby transport mógł wrócić spokojnie do domu. Zaleta tej całej zabawy była taka, że rano w strefie jedyną rzeczą jaką trzeba było zrobić to wsadzić bidon i dopompować koła. 10 minut i po robocie.
Inne było też pływanie. To był pierwszy raz kiedy na zawodach musiałem przepłynąć dystans 1500 metrów. W zasadzie nie przerażała mnie nawet odległość, choć kiedy stanąłem na plaży to powiedziałem … $#@$&* JAK DALEKO !!! Podbudowany dobrą formą na basenie postanowiłem zawalczyć o czas poniżej 27 minut. To oznacza płynięcie po 1:48 min / 100 m co powinno być jak najbardziej wykonalne. O 9 ruszyli PROsi. Komicznie wyglądało to, że do pierwszej bojki można było spokojnie biec. Chwilę później sztafety i zaraz my. Około 9:12-9:13 rozpocząłem swój bieg do czerwonej boi. Biegłem i biegłem, a nadal płytko – już nawet zmęczyłem się tym chlapaniem po nogach i postanowiłem zacząć płynąć. O dziwo płynęło mi się dobrze, i w zasadzie nikt mnie nie wyprzedzał. Czułem lekko wzburzoną taflę jeziora, ale w pierwszej części pływania nie przeszkadzało mi to za bardzo. Przy trzeciej nawrotowej bojce spojrzałem na zegarek: 12:37. Myślę sobie – te Runit – jest zajebiście – jesteś mniej więcej w połowie to jak dobrze pójdzie wyjdziesz z wody w 25 minut. Ale był by kozak !!! Zapomniałem wtedy o tym, że spokojnie z minutę to zyskałem na biegu, ale zmotywowany przyśpieszyłem – albo tak mi się wydawało.
W drodze powrotnej fala jak by się wzmocniła. Przyznam, że w Gdyni w morzu płynęło mi się łatwiej niż tutaj. Z radością czekałem na ostatnią bojkę i skręt w prawo do brzegu. Kiedy już witałem się z gąską i uradowany byłem, że to końcówka ujrzałem kolejną oddaloną hen hen boję. MASAKRA !!! Trzeba było płynąć dalej …
Z wody wyszedłem po 30 minutach i 30 sekundach (347 miejsce / 892 zawodników), co jest czasem lekko żenującym. Takie pływanie jest dalekie od moich możliwości, które pokazuje na treningach na basenie. Diagnoza jest bliska stwierdzenia i prawdopodobnie obie pianki w jakich pływałem są dla mnie za duże – nabieram wody i muszę ciągnąć ten cały balast za sobą.
Inne były strefy zmian – system workowy jest moim zdaniem dużo sprawniejszy. Na dobiegu do strefy łapie worek, szybko zdejmuje piankę, w tym samym czasie zapinając kask na głowie i dzida. W biegu zakładam na siebie jeszcze numer startowy i hop łapie tylko rower i można wybiegać. Cała T1 z długim dobiegiem zajmuje mi 3 minuty i 10 sekund co daje 50 ty wynik na 892 startujące osoby!). Jak widać nie trzeba szybko pływać, można szybko się przebierać :)
Sprawnie udaje mi się dosiąść lowelo i zanim zjadę z dojazdu do drogi jestem już wpięty i zapięty z butami. W tym czasie jednak prawa owijka zaczyna mi się odwijać więc trochę z nią walczę, żeby ją całkowicie zdjąć.
Inna była tez trasa kolarska. Nie była to pętla, a droga z T1 do T2. Trasa wydaje się być szybka – nie ma za dużo podjazdów, a wiatr prognozowany jest, że będzie wiał w plecy. I tak to jest z tymi prognozami. Raz się sprawdzają a raz nie. Według mnie wiatr postanowił grac sobie z nami w ciuciubabkę. Większość trasy podwiewało bocznie, przed dojazdem do Modlińskiej ostry wiatr w twarz, a następnie mega wiatr w plecy na Wisłostradzie.
Bardzo lubię jak na zawodach wyprzedzają dziewczyny. To zawsze dla mnie impuls do mocniejszego kręcenia – wtedy ponownie wychodzę na prowadzenie i nie daje się już wyprzedzić. Po raz pierwszy na triathlonie osiągam średnią prędkość na rowerze powyżej 35km/h. Jeszcze tylko podjazd Sanguszki i kawałek kostką brukową na miodwej, gdzie nieźle trzęsie, ale na zegarku średnia nie spada. Patrząc na to jak polar pokazał mi profil trasy (700 metrów przewyższenia) to z takiej średniej jestem bardzo zadowolony.
Rower kończę z czasem 1:09:24 (343 miejsce / 892). Pozycja podobna do tej po pływaniu, aczkolwiek sprawna T1 oraz T2 (80 miejsce) powoduje, że na bieg wyruszam już jako 283 osoba. Tu ponownie worki sprawdzają się idealnie – jedyne co musisz zrobić to wyjąć z worka buty, a wolontariusz pomaga i zabiera worek z kaskiem. Jakoś sprawniej mi to wychodzi, niż przy miejscu gdzie parkuję rower.
Inny był bieg – bieg w moim mieście. Bieg, gdzie czeka na mnie mnóstwo kibiców. Pierwszy kilometr sprawnie – 4:11 – drugi 4:08. Nie jest źle jak patrze na zegarek, choć nie biegnie mi się luźno. Co chwila ktoś krzyczy DAWAJ ŁUKASZ, a ja wtedy zaczynam ładniej biec. Wiem jednak, że zaraz czeka mnie Karowa. Po kolei kogo spotkam pytam, który był Łukasz? Nikt mi nie odpowiada … Tempo lekko spada do 4:20, a już przy podbiegu niestety wolniej – 4:48. Wracam na górę – zaraz za wodopojem rodzice i znajomi. Odżywam i przyśpieszam biegnąc na drugą pętle. Tu Renia dopinguje, ale zapomina zrobić zdjęcia (zapamiętam to sobie). Dalej pytam – który Łukasz – a ona mi odpowiada – no Ty Łukasz, po czym jak jestem sto metrów dalej krzyczy – DRUGI !!!! (#dawajkalach). Biegnie mi się ciężko, ale po informacji, że Łukasz jest na drugim miejscu odżywam – przy nawrotce koło świętokrzyskiej Andrzej – mój fizjo z Ortorehu dopinguję, a ja już powoli zaczynam odliczać do końcówki. Wiem, że jeszcze tylko raz pod tą chrzanioną Karową i będzie można się rozkręcać do finishu. Ostatni kilometr wychodzi w 3:50. Jeszcze tylko krzyczę do Taty, że już biegnę na metę, bo bidulek by tam stał i czekał :).
Po chwili wbiegam na czerwony dywan. Bieg kończę z czasem 45 min 14 sek (tempo 4:24) – to daje 157 wynik / 892 miejsca. Szybkim biegiem prześcigam około 70 osób. Po raz pierwszy mam uśmiech na twarzy wbiegając na metę …
Po raz pierwszy kończę triathlon na dystansie olimpijskim.
Nie jestem zadowolony z pływania. Rower w końcu pojechałem jak człowiek, choć wiem, że tu mam największe pole do poprawy. Bieg jako tako, zawsze może być lepiej – I BĘDZIE – małymi kroczkami do celu! A kolejny już za miesiąc. Ponownie zmierzę się z olimpijką – tym razem w moim drugim domu :) W NOWYM JORKU !!!
Jeszcze raz dziękuje wszystkim za doping i walczymy dalej :) Trzymajcie jutro kciuki. Wracam do Płocka w którym debiutowałem 3 lata temu. Tym razem będzie krótko i baaaaardzo szybko. Przede mną 375 m pływania, 8 km roweru MTB i na dokładkę 2.5km przełajowego biegu.
JAZDA !