fbpx

PRO zawody widziane oczami kibica – #jesteśMistrz Kalach

Published on: 21 lipca 2020

Filled Under: Bez kategorii, Triathlon

Views: 3005

Tags: , ,

Niecały miesiąc temu wyskoczyło mi przypomnienie jednego z wpisów jaki popełniłem kilka lat temu, po wygranej przez Kalacha zawodów w Suszu. Czytając go, od razu wróciły wspomnienia, a nawet pojawiły się łzy wzruszenia … tak generalnie jestem w takich rzeczach mocno emocjonalny, ale na Titanicu nie płakałem (pozdro Mati!). Wspomnienia wróciły też w miniony weekend, kiedy pojechaliśmy razem z Łukaszem do Bełchatowa na zawody – ja tym razem bez roweru, bez pianki – tak zwyczajnie pomóc, pokibicować, a jednocześnie porządnie się zmęczyć. Wróciły wspomnienia z naszych wyjazdów sprzed kilku lat, kiedy cała moja triathlonowa przygoda się zaczynała.

Kiedy Łukasz zapytał, czy pojadę z nim do Bełchatowa, od razu była odpowiedź na tak. Nie jechaliśmy jakoś wcześniej – rano przed wyjazdem u mnie wpadła mocna dwu i półgodzinna zakładka, a Kalach strzelił jeszcze przed wyjazdem dwa treningi. Niby jechaliśmy na niecałe 24 godziny, a samochód zapakowany tak samo jak zawsze – jak byśmy wyjeżdżali na dwu tygodniowy obóz w górach, gdzie nie jesteś pewien jaka będzie pogoda, więc zabierasz ciuchy na każdą możliwą ewentualność. Hashtag, który towarzyszył nam w poprzednich latach #myCyganie nic się nie zmienił …

Jechanie na zawody w roli kibica ma na pewno swoje zalety. Nie musiałem futrować na kolację kolejnej dawki makaronu, a mogłem oddać się rozkoszy mojego ukochanego tatra … Kalach chyba też by chętnie taki przyjął …

Grafik zawodów dość napięty – dwie strefy zmian wymagają niezłej logistyki – trzeba podjechać do T2 zostawić buty na bieg, potem zabrać wszystkie manatki i okrężną drogą dotrzeć do T1 i miejsca gdzie cały ten triathlonowy bałagan ma za chwilę ruszyć. W tym wszystkim jest jeszcze mój trening do zrobienia, więc dokładnie jak za starych dobrych czasów trzeba było wszystko przygotować, tak, żeby na 7:30 być już po długim treningu.

Budzik na 5:30 – wszystkie rzeczy potrzebne na bieg zostawione w łazience, tak, żeby po cichu przemknąć do łazienki nie budząc Mistrza Polski. Sam się do siebie uśmiechałem, kiedy piłem herbatę siedząc na muszli klozetowej, a cukier mieszałem okularami, bo zapomniałem o łyżeczce. Chwilę później wyruszyłem już na bieg – miało być długi i spokojnie, a było jeszcze dłużej i lekko pofalowanie.

Na rozgrzewkę 2 kilometry do T2 – wiedziałem już jak dojechać, gdzie zaparkować, a to cenna informacja na dalszą część dnia. Dwie minuty po szóstej spotkanie z Asią Pomorską, która zostawia rzeczy w strefie startując na 1/8 i zaraz byłem w dalszej części biegu. Sprawdziłem trasę biegową i wybiegłem z Bełchatowa. Przypomniała mi się marcowa połówka z Taupo, gdzie płaskiego było jak na lekarstwo (klik klik). Nie, żebym narzekał tu na jakieś podbiegi, ale cały mój bieg charakteryzował się tym, że albo było lekko pod górkę na zmianę ze zbiegiem. Fajny trening z tego wyszedł, gdyby nie to, że w pewnym momencie się zgubiłem i musiałem nadrobić w tym całym bieganiu dodatkowe kilometry, a na to nie było już czasu w grafiku. Włączyłem turbo i po chwili jadłem już zimne nóżki na śniadanie …. wspominałem już chyba o tym, że wyjazd na zawody nie w roli startującego ma swoje zalety :) ?

Miejsce startu zrobiło na mnie niemałe wrażenie … nie wiem czy widziałem kiedyś strefę zmian z rowerami zlokalizowaną dosłownie pośrodku niczego … Kawał dużego pola, 400 metrów dywanu po którym zawodnicy dobiegają z rowerami do asfaltu, a w tle kominy pełne dymu elektrowni w Bełchatowie – piękna sceneria!

No i zaczęło się … na znak startera odpaliłem zegarek i ruszyłem w bieg. Miałem do pokonania ponad dwa kilometry do miejsca, w którym będę kibicować przez całą część kolarską. Nie było tu czasu na spacerek, bo dokładnie tyle czasu, ile ja będę biec, czołówka będzie płynąć i za chwilę pojawi się przy mnie rozpoczynając rowerowe zmagania.

Docieram na miejsce – na trackerze widzę, że Łukasz po wyjściu z wody ma stratę 1:40 do pierwszego … po dwóch minutach widzę, że na trackerze odrobił 10 sekund … zaczynają się prawdziwe emocje i bynajmniej nie są to emocje, które mogą towarzyszyć innemu weekendowemu hobby jakim jest grzybobranie.

Mijają kolejne minuty i Kalach jest już po 2 kilometrach roweru – tu odzyskane kolejne 10 sekund … W miejscu, w którym kibicuje zawodnicy będą przejeżdżać mniej więcej co 8-10 minut – jestem dokładnie w środku trasy kolarskiej więc będę miał okazję zobaczyć ich w sumie 5 razy. Czas leci szybko, co chwila można komuś krzyknąć … przy okazji zobaczyć jak co poniektórzy pięknie pracują razem w grupie, a odległość 12 metrów ewidentnie nie jest im znajoma … coż .. parówka zawsze będzie parówką …

Kolejny przejazd, Łukasz już ma tylko minutę straty do wciąż prowadzącego Maćka Chmury … Kilka minut później Łukasz jest jakieś 30 metrów za Wilkiem, a do Chmurki tracą około 30 sekund.

Przez cały czas na stałych łączach z żoną Łukasza, do której po chwili mogę zadzwonić, że Łukasz już prowadzi na trasie kolarskiej. Nie czekam już na ostatni raz, kiedy przejedzie koło mnie – ruszam w szybki bieg do samochodu. 2 kilometry pokonuje tempem 4 min/km, co w spodenkach dżinsowych i bawełnianej koszulce nie należy do przyjemności. Czuje się jak mokra świnia – jedyne co mam wtedy w głowie, to jak najszybciej dotrzeć do miasta w okolice T2 oraz mety. Cały czas w głowie analizuje, czy mam szansę dotrzeć tam przed Kalachem.

Idzie całkiem nieźle – nie ma większych korków, tylko jedna ciamajda wlecze się przede mną – udaje mi się ją wyprzedzić – małymi uliczkami dojeżdżam do śluzy na trasie kolarskiej. Dojeżdżam – policjant pokazuje, że mam jechać, po czym po chwili jednak mocne STOP … w tym momencie centralnie przede mną przejeżdża Kalach … wydaje mi się, że nieźle im pocisnął na rowerze bo za nim pusto, a z reakcji policjanta wynikało, jakby był mocno zaskoczony tym, że ktoś właśnie przejedzie rowerem.

Do mety mam jakieś 4 kilometry … tu jedzie się już trochę wolniej, chwilę też zajmuje mi znalezienie miejsca do zaparkowania. Z głośników słyszę, że pierwszy na trasę wybiega Wilku, po 40 sekundach za nim Kalach … myślę sobie … albo znów mu spadł łańcuch, albo złapał jakąś bombę. Szybka analiza, że musi teraz biec jakieś 4 sekundy na kilometr szybciej od Roberta. To jest do zrobienia … Szybka analiza tego co pobiegł Wilku tydzień wcześniej w Gołdapi i jednocześnie tego jakie to tempo będzie dla Kalacha na biegu.

Nie pozostaje nic, jak jakieś 15 minut niepewności, co by zobaczyć na drugiej pętli czy i ile uda się odrobić. Tym razem czas płynie już wolniej niż wcześniej, po czym w oddali wyłania się biała czapka i czerwony strój … krzyczę Dawaj Kalach i wypatruje, jak daleko za Łukaszem jest Robert …

Razem z Mamą Łukasza zaczynamy się cieszyć tym, że Kalach zbudował solidną przewagę na pierwszej pętli, jednak nauczony tym, czym jet triathlon medali nie rozdajemy do mety. Tu zawsze coś się może stać, a już po rowerze słyszałem od pozostałych kibiców, że kto inny wygra te zawody. Nie pozostaje nam nic jak grzecznie czekać na mecie … i tu po kolejnym kwadransie ponownie Łukasz pierwszy pewnie biegnie w kierunku mety.

Gratulacje Kalach – dla mnie to był powrót do korzeni, powrót do pierwszych naszych triathlonowych wyjazdów i ponownie super dawka sportowych emocji. Dobrze, że to była tylko ćwiartka, bo u mnie na liczniku ponad 30 wybieganych kilometrów … :) W nagrodę zapraszam na tatara, co byś nie musiał jeść znów suchego ryżu z bananem :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *