Płynąłem do niewidocznego celu, biegłem po rzece przeskakując przez powalone konary drzew, czułem się jak smażone jajko sadzone na patelni, a w tym samym czasie sprawiało mi to niesamowitą radość. Dawno nie czułem tak pozytywnych emocji podczas sportowego startu. Czemu tak było? Nie wiem – przecież lubię biec kontrolując tempo, a tu przedzierałem się przez haszcze. Ciężko jest mi wychodzić poza strefę komfortu, a tu przez 90 minut osiągałem tętno, z jakim spotykam się wyłącznie podczas mocnych interwałów. Nigdy z nikim nie rywalizowałem o wygraną, a w Międzychodzie co jakiś czas oglądałem się za siebie, sprawdzając jaką przewagę mam nad kolejnym zawodnikiem. Nie umiem odpowiedzieć jednoznacznie dlaczego mi się tak podobało, ale wiem, że wrócę na swimrunowe trasy – może nawet jeszcze w tym roku?
Start w swimrunie przyszedł jakoś tak naturalnie – już kiedyś się nad tym zastanawiałem, jednak z natury wyścigi te organizowane są w parach. Trzeba by znaleźć osobę, która pływa i biega podobnie do Ciebie, a jednocześnie nie zrazi Cię to, że będziesz połączony z tą osobą przez cały czas trwania wyścigu linką długości może dwóch metrów? Swimrunerzy ewidentnie byli prekursorami social distancingu. Na ten weekend miałem zaplanowaną wizytę u kumpla na 40te urodziny, a jednocześnie okazało się, że w ten sam weekend 40 kilometrów dalej odbywa się AquaMan Międzychód. Propozycja Kalacha wydawała się nie do odrzucenia. Trener wybór dystansu pozostawił dla mnie – początkowo chciałem od razu zapisać się na dłuższy dystans (22 km biegu i 4 km pływania), jednak jako debiutant postanowiłem pozostać wierny zasadzie małych kroków i postawiłem na sprint (10 km biegu połączone z 2 km pływania). Z perspektywy czasu żałuję tego wyboru …
Czym jest ten cały swimrun? To nic innego jak biegowo – pływacki wyścig od startu do mety. Brzmi jak aquathlon? Różnica jest taka, że podczas zawodów swimrunowych na zmianę płyniemy i biegniemy, a pomiędzy etapami nie ma żadnych stref zmian. Do pokonania możemy mieć rzeki, jeziora, kto wie – może i morza? Biegniemy po lesie, po drodze, albo totalnie na przełaj. To niesamowita okazja do obcowania z naturą i całkowitego polegania na sobie (bądź także i partnerze, z którym startujemy). Zegarek może nam się przydać do wgrania trasy, co byśmy mieli zwiększoną szansę na nie zgubienie się na trasie, bo kontrola tempa podczas przełaju po krzakach raczej na nic się nie zda.
Na miejsce zawodów dotarliśmy z Łukaszem dość wcześnie, jeśli patrząc na to o której był mój start. Kalach wyruszył na trasę o 10 – mój start zaplanowany był na dwie i pół godziny później. Obstawialiśmy, że istnieje duża doza prawdopodobieństwa, że zdążymy się spotkać pomiędzy startami, bo przecież ile można biec półmaraton i płynąć cztery kaemy. O tym, że może to trwać trochę dłużej przekonałem się kiedy poszedłem na trasę kibicować i zobaczyłem jeden z odcinków „biegowych”, który nazywany był powaloną rzeką …
Na kilkanaście minut przed startem, nad Międzychodem rozpoczęła się ulewa … może to i dobrze, bo wizja startu w swimrunowej neoprenowej piance w 29 stopniach nie była czymś na co czekałem. Przyjemnie się ochłodziło. Nie trzymano nas do wyznaczonej godziny, i ruszyliśmy na trasę kilka minut wcześniej … Razem z Jakubem wystrzeliliśmy jak z procy. Chyba obaj chcieliśmy zbudować solidną przewagę już na pierwszym trzystumetrowym odcinku biegowym. Kuba startował na dystansie intro (połowę krótszym). Wszystko było by cudowne, gdyby nie to, że w deszczu okularki zaraz mi zaparowały, a trasa, która jeszcze chwilę wcześniej była piaszczysta, stała się jednym wielkim błotowiskiem, a moje startówki (tak tak … płyniemy i biegniemy w butach) zupełnie nie trzymały nawierzchni. Postanowiłem zwolnić i spokojnie dobiec do wody, rezygnując z tego, że pierwszy zacznę odcinek pływacki.
Nad jeziorem niezły szkwał, a my mamy się kierować na powalone drzewo … na co? Ledwo widzę cokolwiek na 5 metrów przed sobą, a mam płynąć w kierunku jakiegoś drzewa … niezły dowcip. Generalnie strategia była taka, że płynę na azymut … chwilę za tymi co weszli do wody przedemną, a kiedy wszystkich wyprzedzałem gdzieś w oddali pokazała mi się jakaś mała biała flaga …
Aha … ważna rzecz .. tu nie ma na pływaniu żadnych bojek jak w triathlonie …. chyba to w tym wszystkim jest najfajniejsze … jesteś ekstremalne blisko natury … polegasz na swoim instynkcie …
Teoretycznie wyszliśmy z wody, jednak pierwszy odcinek „biegowy” to wspominana już powalona rzeka – kolejne miejsce, gdzie można było pokazać po co kto tu przyjechał. Starałem się biec po niej, ale co chwila noga gdzieś zapadała się w muł, albo trzeba było przeskoczyć jakiś konar drzewa. To był niesamowity fun, a jednocześnie mocne uformowanie się czołówki naszego wyścigu.
Tasowaliśmy się w trójkę … tu można było jasno określić, kto jak pływa, jak biega, a jednocześnie jak radzi sobie z nazwijmy to strefami zmian. Jako triathlonista przyzwyczajony jestem do działania zadaniowo i szybko, bo w T1 i T2 można zarówno wiele zyskać jak i stracić. Jeszcze przed startem zastanawialiśmy się z Kalachem jak to wszystko zrobić szybko … szybko jest tu słowem klucz, bo jak się okazało, swimrunowi wyjadacze na spokojnie wchodzą na odcinek pływacki, poprawiają czepek, zakładają okularki i dopiero ruszają. U mnie wyglądało to zupełnie inaczej. W biegu zakładałem okularki, a do wody wskakiwałem i od razu zaczynałem płynąć. Mając kilkanaście sekund starty, na pływanie ruszałem już z przewagą. Szybko zorientowałem się, że lepiej pływam od chłopaków, co zamierzałem wykorzystać na długim odcinku 800 metrowym, oraz na końcowym sprincie do mety.
A skoro mowa o długim 800 metrowym odcinku pływackim, to wyobraźcie sobie jak wchodzicie do wody i pytacie gdzie płynąć …
Płyń wzdłuż brzegu przez 800 metrów, aż zobaczysz czarną flagę …
To był chyba najlepszy dowcip z całych zawodów. Tu jednak postanowiłem zaufać swojemu instynktowi, i zrezygnowałem z trzymania się brzegu, a postawiłem na oszacowanie odległości i płynąłem trochę środkiem jeziora … Mam wrażenie, że dzięki temu trochę zaoszczędziłem, a ta czarna flaga po prostu gdzieś się po 13 minutach sama z siebie pojawiła. Tak .. starałem się łapać na zegarku lapy, żeby wiedzieć mniej więcej na jakim etapie wyścigu jestem, a na ręce miałem napisane kolejne dystanse do pokonania.
Przede mną był ostatni – długo wyczekiwany etap – 5 kilometrów biegu … Teoretycznie moja mocna strona .. tu jeszcze byłem trzeci .. starałem się biec na tyle szybko, na ile pozwalały mi ślizgające się na błocie buty, dbając bardziej o to, żeby nie nabawić się żadnej kontuzji, niż nad mocniejszym biegiem. Słońce zaczęło znów mocniej operować, a neoprenowa pianka pod koszulką startową nie pomagała. Początkowo chciałem zdjąć górę na tym etapie, ale wszystko działo się tak szybko, że nawet o zdjęciu czepka zapomniałem, więc byłem nieźle zagotowany.
Co chwila oglądałem się za siebie, patrząc jak wygląda moja przewaga. Gdzieś w połowie drogi wyprzedził mnie jak furmankę jeden z zawodników, a nad kolejnym miałem cały czas tą samą – 150 metrową przewagę. Na 500 metrów przed końcem tego etapu czułem już, ze wewnątrz mnie wszystko się gotuje i moja przewaga zmalała do zera. Szybka analiza, że na tym kawałku pod górkę za duże nie stracę, a wiedziałem już, że dużo mocniej pływać, więc nie cisnąłem jakoś specjalnie, a postanowiłem utrzymać utracony dystans i zrobić swoje w wodzie.
Do wody wskoczyłem z 30 sekundową stratą i postawiłem już na mega mocne pływanie, czasami spoglądając się za siebie jak wygląda sytuacja. Dość szybko wyszedłem na prowadzenie, jednak dalej mocno płynąłem do ostatniego wyjścia z wody, gdzie czekał na mnie już Kalach
Padło pytanie jak się czuje, a ja coś odkrzyknąłem, że nigdy się tak nie zaj%&*#$… chwilę później miła Pani powiedziała, że jestem trzeci. To dodało jeszcze więcej powera, na ostateczny 300 metrowy sprint do mety … Tam jednak się okazało, że jestem czwarty (pierwszy zawodnik miał nad nami solidną przewagę) … jednak to nie miało wtedy znaczenia. Fakt był mały smuteczek, bo ta minuta straty przy odważniejszym biegu i lepszych butach była spokojnie do odrobienia, ale jak to mówią pierwsze śliwki robaczywki. Czwarte to w końcu też pierwsze miejsca poza podium :) A tak wysoko nigdy nie byłem!
Na swimruna na pewno jeszcze wrócę, bo to niesamowita przygoda, a jednocześnie całkowicie inny bodziec treningowy. To okazja do zaufania swoim instynktom, obcowaniu z naturą. Istny survival … i może dlatego mi się to tak podobało? Bo było bliskie zabawom z harcerstwa, któremu tak wiele w życiu zawdzięczam?
Swimrun to trochę walka o przetrwanie, niezapomniany survival, a jedocześnie niesamowita przygoda. Szczerze Wam polecam spróbowania tej zabawy, a ja sprawdzam kalendarz gdzie tu można jeszcze wystartować, a zaraz uciekam na 20 km biegu … :)
PS. To, że byłem tak wysoko w stawce zawdzięczam tym razem pływaniu, więc kochani triathloniści – nie gadajcie, że pływanie jest przereklamowane, tylko jeżeli jest to Wasza najsłabsza konkurencja, to konsekwentnie nad nią pracujcie – ja tez kiedyś byłem słaby w pływanie …