Kiedy zatrzymałem zegarek po wyjściu z wody dostałem potężnego kopa motywacyjnego. Początkowo zastanawiałem się czy w ogóle włączać zegarek na pływanie. Obawiałem się, że gdyby poszło na pływaniu słabo to mógłbym nie być do końca zdeterminowany, żeby w dalszej części użyć pełnej mocy. Pamiętam jednak moment, kiedy wychodziłem z wody w Nowym Jorku z super wynikiem jak dużą dawkę energii wtedy dostałem.
Wybiegłem z wody – przede mną do pokonania bardzo długi dobieg – od wyjścia z wody do wejścia na rower około 750 metrów. Początkowo biegliśmy wzdłuż akwenu w którym pływaliśmy. To tu tata Łukasza krzyknął, że jestem w czołówce. Wiedziałem, że wchodziłem do wody w pierwszej 30-40tce, wiedziałem, że wyprzedzałem, ale nie sądziłem, że aż tak. 27:30 to jak już przy poprzedniej relacji zaznaczyło kilka osób nie jest wcale rewelacyjny czas… W Polsce pewnie dawał by gdzieś wynik w pierwszych 20-30% stawki – coż – w Tajwanie jednak dawało w miarę wysokie miejsce. Po około dwustu metrach biegliśmy pod górę – krótki, ale stromy podbieg aby obiec całą strefę. Dalej wyprzedzałem – w tym samym momencie połączyliśmy się z duathlonem, który startował w tym samym czasie. W zasadzie to te same zawody, tyle, że podczas duathlonu w zamian za nasze 1500 pływania startujący mieli do pokonania 3 km biegu.
Zmianę zrobiłem ekspresowo – chyba jedną z lepszych „w karierze”. Podczas pływania zegarek miałem na piance, tak więc w biegu musiałem go zdjąć – następnie rękawki i ponownie założyć zegarek – długa strefa pozwalała na takie manewry. Ekspresowo zdjąłem piankę – pierwszy raz startowałem w Zone 3 Vanquish. Kask na głowę, numer startowy na plecy (nie trzeba było go mieć na etapie kolarskim – u nas w kraju od tego roku, zgodnie z nowymi przepisami PZTRI będzie podobnie) i już biegłem z Boratem do belki.
Nie zapomniałem jak to jest dosiadać rumaka w biegu – pierwsze dwieście metrów to dojazd do stromego podjazdu, którym wjeżdżaliśmy na główna drogę, na której mieliśmy do pokonania 21 kilometrów do nawrotki. Nogi miałem już na butach kolarskich – wsadzenie i dopięcie zostawiłem sobie na moment, kiedy będę już rozpędzony na długim moście. Powoli robiło się ciepło, a jak to zawsze u mnie na początku wyższe tętno. Po 2-3 kilometrach bylem już w swoim rytmie. Wykonane ostatnio badania wydolnościowe w 4 Sport Lab pokazały, że mój próg to poziom około 200W. To właśnie na rowerze mam największe rezerwy do poprawy i bez wątpienia jest to moja najsłabsza część triathlonu. Założenie było, że mam jechać rower na maksa. Nie patrzyłem w ogóle na prędkość – kontrolowałem jedynie waty. Kręciłem się mniej więcej w okolicy 190-200.
Jechaliśmy przy otwartym ruchu drogowym – samochody jeździły główny pasem jezdni, a rowerzyści razem z motorami wykorzystywaliśmy mniejszy pas przeznaczony właśnie dla motorów. Nie było żadnych pachołków oddzielających nas od głównego ruchu. Trochę taka wolna amerykanka. Od początku wyprzedzałem wszystkich. Testowo też założyłem pełne koło od AirBike. Chciałem zobaczyć, czy jest to dla mnie rozwiązanie na połówkę w Kazakhstanie. Co prawda w Astanie trasa będzie bardzo płaska (100m przewyższenia) więc nie do końca te same warunki, jednak chciałem wiedzieć czy ciężko będzie mi jechać na pełnej mocy z nieco cięższym kołem. Na podjazdach czuć było ciężar roweru, tak więc myśle, że na połówkę zdecyduję się raczej na koła o wysokim stożku aniżeli sam dysk.
Cała trasa prowadziła na jednej długiej agrafce – przede mną w sumie 40 kilometrów, więc oczekiwałem nawrotki koło 20km. Chciałem też zobaczyć na którym miejscu w stawce jestem licząc zawodników, którzy mijali mnie na swoim powrocie. Z pierwszym minąłem się na 12 kilometrze – nie no – nie możliwe, żeby gość mi wsadził 16 kilometrów, skoro wysoko wyszedłem z wody. Wtedy zrozumiałem, że przecież na trasie są też zawodnicy z duathlonu. W okolicy 14-15 kilometra czekał nas dwukilometrowy podjazd (cała trasa była pofałdowana). Dał mi już trochę w kość, ale udało mi się trzymać założenia. Wyczekiwałem nawrotki – wiedziałem, że będziemy jechać lekko pod wiatr, ale cieszyłem się na zjazd, w którym będzie można zyskać trochę czasu. Zbliżał się 20 kilometr, a nawrotki ani widu, ani słychu. Mniej więcej w okolicy 21 kilometra, zaraz po krótkim zjeździe zawróciliśmy, aby drogę powrotną rozpocząć od podjazdu. Skontrolowałem, że za mną bezpośrednio nie ma nikogo i zacząłem cisnąć w pedały na zjeździe.
Czuć było, że jedziemy pod wiatr, a głowie robiło się coraz cieplej. Już wiem, że jedną z pierwszych rzeczy jaką musze zmienić na ten sezon to kask. Mój czarny POC zupełnie nie przepuszcza powietrza, a głowa w nim przy wysokiej temperaturze i mocno operującym słońcu po prostu się gotuje. Mózg ścina się jak białko w gotujących się na twardo jajkach. Mniej więcej też od 33 – 35 kilometra zacząłem czuć lekki ból pleców – jazda w pozycji aero przy długim wysiłku zaczęła powoli dawać znaki – to na pewno nad tym muszę mocno popracować w najbliższym czasie – większość treningów robić w pozycji aero jednocześnie w jak najdłuższym czasie. Powoli zbliżałem się do powrotu do miasta, kiedy na zegarku wybił kolejny lap wskazujący 40 kilometr. Czas 1:10 – nie jest, źle pomyślałem, jednak do pokonania jeszcze most i nawrotka – coż – organizatorzy przygotowali dla nas o kila kilometrów więcej niż standardowe czterdzieści przy olimpijskim dystansie.
Czułem już mocne zmęczenie w nogach – nie było jednak tego co w Chodzieży, gdzie głowa przyśrodkowa mięśnia czworogłowego uda (to taka mało skomplikowana nazwa miejsca zaraz nad kolanem po wewnętrznej części nogi) dawała mi się mocno we znaki na rowerze, co póżniej skutkowało na biegu. Tu czułem zmęczenie, ale nie był to ból spowodowany inną pracą mięśni. Po raz pierwszy wyprzedził mnie jeden z rowerzystów, a ja właśnie wszedłem w ostatnia nawrotkę i wyciągnąłem już nogi z butów – jak zwykle za wcześnie i jeszcze przez dobrych 500-600 metrów cisnąłem stojąc na butach. Trasa kolarska wychodzi o blisko 3 km za długa.
Po godzinie i piętnastu minutach (średnia ok. 34.2 km/h) szybko zeskoczyłem z Borata – Łukasza Tata coś słyszał, ale nie usłyszałem dokładnie co. Biegłem pod górkę do naszego miejsca, które było na samym końcu strefy. Wpięte buty obijały się o podłogę, a ja obawiałem się, że za chwilę stracę buta lub nawet dwa. Szybko odstawiłem Borata w stojak i zacząłem zakładać Nike Lunar Epic (te butki możecie do niedzieli wygrać u mnie na fanpegu – kliknij, żeby zobaczyć post) – buty których nie trzeba wiązać dzięki temu, że cholewka wykonana jest w technologi Flyknit. W lewym bucie jednak było coś nie tak – okazało się, że w środku była taśma izolacyjna, która wpadła mi do buta w plecaku. Szybko uporałem się z nimi, chwyciłem tylko zimną wodę, okulary i czapkę i biegłem w kierunku wyjścia ze strefy.
Było gorąco – a nawet parnie – oblałem się swoja woda, a po chwili wodą z punktu żywieniowego. Zbliżając się do pierwszego kilometra, Tata Kalacha krzyknął, że jestem po rowerze dwudziesty szósty – odpowiedziałem tylko, że to razem z duathlonem. „No to teraz ogień – to Twoja konkurencja więc zapierdzielaj” dodał Padre, a ja próbując nie stać się jajkiem sadzonym skręciłem w głąb dusznego parku wiedząc, że jest o co walczyć … Teraz dopiero zacznie się prawdziwa triathlonowa zabawa.