Jest 5:30 rano – ta sama godzina, o której jeszcze tydzień temu wchodziłem do strefy zmian, żeby przygotować się do pierwszego startu w 2022. Różnica jest jedna – wtedy w Dubaju było ponad 20 stopni, a teraz we Włoszech za oknem widać ośnieżone szczyty gór, a temperatura wynosi jakieś -10C. Cały czas w głowie mam ten start, niesamowite emocje, jakie były ze mną przez blisko 5 godzin na trasie. A nawet więcej, bo jak mowa o Dubaju i emocjach to definitywnie występuje tu ciąg zdarzeń przyczynowo skutkowych, a fakt, że z dziecięcą radością przekroczyłem linię mety z Burj Al Arab za plecami ma swoje początki zarówno w Sierakowie, jak i w Astanie, która została przemianowana na Nur Sułtan.
Dlaczego Sieraków i Astana? Bo tam się wszystko zaczęło. To w Sierakowie pierwszy raz zobaczyłem jak Kalach startuje w triathlonie i już wiedziałem, że to coś więcej niż bieganie i stanie się moją pasją. To w Astanie debiutowałem w połówce. W debiucie, gdzie po cichu marzyłem o złamaniu 5 godzin, udało mi się zrobić magiczne 4:47 – wynik, którego mimo już 9 startów na tym dystansie nie udało mi się jeszcze poprawić. W ostatnim czasie nawet nie byłem w stanie złamać piątki. Mimo, że treningi szły nieźle, to na samych zawodach nie szło. Byłem mocno nastawiony na wynik i w momencie, kiedy coś nie szło mój wewnętrzny krytyk powodował, że zamiast zmieniać nastawienie na walkę, głowa odpuszczała.
Astana jest też tu ważna, bo to właśnie tam nastąpił też początek wyjątkowej przyjaźń – podobno w strefie zmian pożyczyłem Krystianowi pompkę. Kiedy pół roku później wybierałem się po raz pierwszy na start do Dubaju, odezwał się do mnie właśnie Krystian, opowiadając tę historię. Chciał się spotkać, pokazać po starcie Dubaj – miasto, w którym mieszka. I tak to już się dalej łatwo potoczyło – byliśmy razem na startach w Szanghaju i Nowej Zelandii, ja spędziłem u niego już w ponad 2 miesiące w ciągu ostatniego roku, a przed nami plany na kolejne wyjazdy.
Wróćmy jednak do samego startu – 3 lata temu po piekle jakie przeżywałem na biegu podczas 70.3 IM Dubai – powiedziałem nigdy więcej … podobno tylko krowa nie zmienia zdania i tak z pewną dozą niepewności stanąłem ponownie na brzegu Zatoki Perskiej, żeby ze wschodzącym za plecami słońcem wskoczyć do słonej wody i rozpocząć ten start. Miałem założenia, jednak pierwszy raz nic nie kalkulowałem – ile to wyjdzie czasu, a jak się ma do poprzednich startów. Głowa starała się być skupiona na tylko tu i teraz. Warunki na zawodach są nieporównywalne, trasy różne, pogoda potrafi się zmieniać w ciągu kilku minut – to co było ze mną, kiedy rozpoczynałem start to spokój oraz myśl – no expectations – no disappoointments (brak oczekiwań – brak bycia zawiedzionym).
Pływanie w Dubaju jest magiczne. Potrafi być ciężkie, a fale mogą nieźle przeszkadzać, jednak tego dnia woda była bardzo przyjazna. Udało mi się na start być mocno z przodu stawki. To było bardzo ważne, żeby jak najszybciej rozpocząć wyścig. Z każdą minutą robiło się coraz cieplej, a sam start trwał blisko godzinę – to już robi konkretną różnicę – być na biegu o 11, a o 12 … słońce już wtedy potrafi mocno operować.
Płynęło mi się niesamowicie. Bardzo szybko znalazłem swój rytm. Dobra nawigacja – przed nami było do pokonania jakieś 900 metrów wgłęb zatoki. Bojki dość dobrze widoczne, wyprzedzam sporo osób, które wystartowały przede mną – setki na zegarku pokazywały, że płynę naprawdę na dobry wynik. Tłoczno zrobiło się przy bojce nawrotowej – tam była niezła pralka. 1000m łapię w czasie 15:22. WOW to daje mi niezłego motywatora, bo przecież teraz powinno już być tylko łatwiej – powrót z przypływem powinien być jeszcze szybszy. Oddycham na prawą stronę – widzę wielki, magiczny Burj Al Arab – mój ulubiony budynek w Dubaju. Wydaje mi się, że teraz to dopiero zapierdzielam w wodzie. Tempo jednak spada – nie mam pojęcia czemu, staram się tym nie demotywować i cisnąć w kierunku plaży. Na powrocie płyniemy mocno pod słońce. Bojki są mniej widoczne, jednak nawigację udaje mi się utrzymywać całkiem niezłą. Zegarek zatrzymuję z czasem 33:10 i dystansem 1980 metrów, co daje tempo 1:40 – może być jak na morze choć chciałbym pływać o te 5 sekund na setkę szybciej.
Kiedyś widząc taki czas już byłbym wkurzony, bo przecież stać mnie na pływanie o 3 min lepiej. Tu jednak głowa już to przepracowała – nie jest to jeszcze szczyt formy pływackiej, bo na treningach nie czułem jeszcze super flow, do tego morze i wydłużony dystans (albo kiepska nawigacja :P). Nie staram się w ogóle tego analizować, tylko wyruszam na rower.
Mówi się, że trasa rowerowa w Dubaju jest szybka – tak naprawdę mogłaby być jeszcze szybsza i nie blokowałaby ruchu w połowie miasta, gdyby puścić ją po Szejku Zajedzie (taka Marszałkowska w Dubaju, tylko z 9 pasami w jedną stronę) w kierunku Abu Dhabi.
Do pokonania mamy 91 kilometrów – pierwsza część pod wiatr i lekko pod górkę, z kilkoma wiaduktami. Całość z ruchem samochodowym i wydzielonym jednym pasem dla rowerzystów. Od początku nie włącza mi się pomiar mocy, lecz jak później się okaże – włącza się, ale w zegarku, a nie liczniku. Jadę więc na samopoczucie – po raz pierwszy od początku czuje też lekki dyskomfort w nogach – staram się jechać mocno, ale też uważam, by się nie przepalić. Niestety w Dubaju jest dość mocny drafting – sędziowie jeżdżą obok na motorach i nawet nie gwiżdżą. Cóż – każdy robi swoje i niech rozlicza się sam ze sobą ze swoich wyników. Jedziemy 45 kilometrów w głąb pustyni, żeby gdzieś na wysokości 20 kilometra minąć miejsce, w którym mieszkam. To tu zaczyna się magiczna Al Qudra – ścieżka rowerowa, która ma blisko 100 kilometrów po pustyni. Przejechałem ten fragment już dziesiątki razy i to tu jakieś 10 kilometrów dalej pojawia się właśnie kryzys. Zaczynają boleć mnie plecy – wiatr zaczyna wiać mocniej, a prędkość spada. Na szczęście znam już to miejsce jak własną kieszeń – pozostały odcinek zaczynam dzielić sobie na etapy – do wiaduktu, do tabliczki 6 kilometr sticka (dojazd do początku 50 kilometrowej pętli), czy do ronda przy Last Exit, gdzie praktycznie na każdym treningu zatrzymujemy się na kawę. Jeszcze tylko skręt w prawo – jakieś 6 kilometrów i nawrotka, a cały powrót to już będzie bajka – tu wiatr może nie pomaga wykręcić dobrych watów, ale na pewno w szybko potrafi budować średnią.
Na nawrotce łapię średnią 33 km/h co było moim celem – już wiem, że uda mi się sensownie pojechać rower – musiałby się zadziać teraz jakiś mega kryzys, żeby poszło nie tak. Jedzie mi się dobrze, zaczynam wyprzedzać ludzi, choć i mnie często wyprzedzają. Drogę, którą jedziemy pokonywałem już dziesiątki razy, kiedy z domu jechałem do miasta. Nie pojawiają się żadne kryzysy, a cały czas rosnąca średnia powoduje, że jestem mega skoncentrowany na tym etapie. Czwórki zaczynają mnie boleć, zbliżając się do końca trasy zaczynam być głodny, a wstając na wiaduktach czuję, że mogą zacząć łapać mnie skurcze. 5 kilometrów przed strefą zmian, na ostatnim wiadukcie przy Mall of Emirates samochód zajeżdża mi drogę. Gość stwierdza, że zrobi sobie zjazd na zakupy do malla przecinając trasę rowerową. Sekunda wcześniej i to tu zakończyłyby się moje zawody. Przeszczęśliwy dojeżdżam do strefy zmian (swoją drogą zejście z roweru na plaży, gdzie na ścieżce pełno piasku to jakaś kompletna bzdura). Licznik zatrzymuję z czasem 2:31:30 i 91 kilometrami. Średnia 35.9 km/h co jest moim najszybszym rowerem ze wszystkich triathlonowych startów – biorąc pod uwagę wszystkie dystanse. Jestem przeszczęśliwy – pojechałem rower życia.
Szybka strefa zmian i wyruszamy na bieg. Mocno czuję nogi i boje się o skurcze. W tym samym czasie Daniela Ryf wybiega na swoją drugą pętlę. Z uśmiechem łapię plecy i przez chwilę próbuje utrzymać tempo – nogi jednak mówią – zwolnij RunEat bo zaraz zaczniesz iść, a nie biec. Myślę sobie, że to będzie długi dzień – wiem, że jeżeli choć trochę przyśpieszę to może się to źle skończyć – staram się trzymać równe mocne tempo i 10 kilometr mijam w 45 minut – wszystko tak jak sobie zakładałem. Myślę, że to naprawdę dobrze rozłożony wyścig – dobre przełożenie planów na realizacje. Jednak nie może być tak kolorowo – ból czwórek jest coraz mocniejszy, a jednocześnie zaczyna spinać mi lewy pośladek – tempo spada, jest mocno komfortowe – nie mogę jednak przyśpieszyć, bo jestem na pograniczy skurczów. Pewnie wszyscy startujący w Dubaju powiedzą, że było gorąco – mi o dziwo w ogóle nie przeszkadzała temperatura – jasne, mogło być chłodniej, ale nie było to dla mnie problemem. Z czasem stwierdzam jednak, że wypicie tylko 1.5 bidonu w 27 C przez 2.5h roweru to zdecydowanie za mało – stąd spadek tempa na biegu – lekkie odwodnienie i brak elektrolitów.
Dobiegam do mety z uśmiechem, uniesionymi rękoma i zatrzymując zegar z czasem 4:53:44. W końcu odczarowuję dystans połówki – wróciłem do swojego mocnego poziomu, a to dopiero początek sezonu i tak naprawdę start w Dubaju był dla mnie rozgrzewką przed tym rokiem. To mój 3 wynik życiowy na tym dystansie, jednak analizując same dyscypliny sportowe to urwałem tu blisko 6 minut od debiutu w Kazachstanie. Strefy zmian dość długie (częściowo na trakerze wliczone w czas roweru) dodają kilka minut do wyniku. Przekraczając linię mety jestem przeszczęśliwy i po raz pierwszy mi się nie dłużyło. Mógłbym tak jeszcze i jeszcze. Dziś wiem, że w tym starcie było jednak kilka rzeczy, które mógłbym zrobić inaczej i urwać jeszcze trochę i dobrze …, bo wiem nad czym pracować i jest jeszcze miejsce na poprawę. Pisząc to sam się do siebie uśmiecham, a teraz śmigam aktywnie odpoczywać na narty.
Wam obiecuję jeszcze jeden wpis – Dubaj moimi oczami, bo prawdziwy Dubaj, to nie tylko ładne budynki do robienie zdjęć – czuje się tam jak w domu dzięki Krystianowi i Magdzie i to na pewno miejsce bliskie mojemu sercu.
Byłem, widziałem, kibicowałem :)
A Dubaj? Tak, to prawda, niesamowity!
Miło było w końcu poznać 😊
:-) Dzieki za doping :)