Każdy oddech podczas pływania w falujących wodach Zatoki Perskiej powodował wewnętrzny uśmiech. Kiedy wystawiałem usta, żeby nabrać powietrza w tle ukazywał się moim oczom wielki Burj Al Arab – luksusowy hotel w kształcie żagla – jeden z pierwszych symboli nowczesnego Dubaju… Dziewięćdziesięcio kilometrowa przejażdżka z Boratem po wyłożonym na środku pustyni asfalcie wywoływała już we mnie skrajne emocje – z jednej strony bunt, z drugiej motyle w brzuchu. Czułem, że stanowimy jedność. I na koniec półmaraton – po odkrytej promenadzie Dubaju, gdzie każdy krok w pełnym słońcu przybliżał mnie do mety.
To był zupełnie inny start, niż te dotychczasowe. Mimo nieubłaganie uciekającego czasu czułem, że to jest właśnie TO COŚ … Realizuje swoje marzenia … Doświadczam czegoś niesamowitego … Walczę z samym sobą, z pogodą, a jednocześnie czerpię z tego radość. Jest w tym też pewna symbolika, bo to właśnie w Dubaju, ponad trzydzieści lat temu nauczyłem się pływać … Wszystko po to, by wrócić tu po latach i ukończyć kolejnego pół Ironmana. Zapraszam na trasę 70.3 IM Dubai. Dziś emocjonalnie …
Było jeszcze ciemno, gdy przyjechaliśmy do strefy zmian. Borat był już tam całą noc .. Razem z kolegami – czekał na ten moment, aż przygotowuję go do zawodów. Lubię ten moment w strefie zmian. Z jednej strony uśmiechy na twarzach zawodników, z drugiej pełne skupienie – wyłączenie ze świata zewnętrznego. Tak też jest ze mną. Zakładam słuchawki i na tych kilkanaście minut – jesteśmy tylko my dwaj. Sprawdzam, czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Dokładam jeszcze ostatnie rzeczy do worków i opuszczam strefę.
W oddali nad pustynią powoli mrok zaczyna ustępować, a my z Bartasem próbujemy oszukać system i zrobić rozgrzewkę. Tak naprawdę biegamy na odcinku 100 metrów w tą i z powrotem, zostawiając piankę pod przystankiem autobusowym. Zbliżała się siódma rano – w hotelowych papuciach poszliśmy za tłumem w kierunku startu. Na rozgrzewkę w wodzie nie było już czasu. Na zrobienie siku w piankę też nie. Podeszliśmy jeszcze na chwilę pod bramę startową, żeby zobaczyć jak Kalach razem z pozostałymi PROsami wbiega do wody i od razu dołączyliśmy do tłumu oczekującego na start. Nie byliśmy daleko…
Woda w porównaniu do poprzednich dni była wyjątkowo niespokojna. Wiatr i prądy obniżyły temperaturę w ciągu ostatniej doby o kilka stopni – dzięki temu PRO mogli popłynąć w piankach. Dziesięć minut po siódmej amatorzy zaczęli wbiegać do wody. Co cztery sekundy sześciu zawodników. Nie czekałem długo – o 7:13:20 usłyszałem swój sygnał do startu.
Szybko wybiegłem, zostawiając pozostałych za sobą, jednocześnie doganiając szóstkę, która wystartowała przede mną. Starałem się biec jak najdalej, gdy reszta już leżała w wodzie. Do pierwszej boi mieliśmy jakieś dwieście może trzysta metrów. Każdy oddech i spojrzenie za siebie pozwalały ujrzeć wielki hotel Burj Al Arab u podnóża którego zaczęliśmy zawody. Nawet nie zdążyłem pomyśleć, czy jest ciężko czy nie, a już mijałem pierwszą boję. Tu złapałem nogi kogoś, kto płynął przede mną. Miał strasznie chropowate pięty, a ja z każdym ruchem ręki smyrałem nieznajomego po stopach. Przed nami długa – ponad kilometrowa prosta, która wydawała się nie mieć końca. Oddech na prawo i powoli wyłaniające się nad horyzontem słońce. Oddech na lewo i tylko wody falującej Zatoki Perskiej. Wydawało mi się, że płynę szybko, choć fale nami nieźle kołysały. Co jakiś czas mijaliśmy kierunkowe boje – nawet były nieźle widoczne, a ja po raz pierwszy płynąłem jak po sznurku. Zero dryfowania na boki – nawigacja idealna. Starałem się też trzymać wysoką kadencję i nie poddawać się falom. Czułem wewnętrzną radość – może komuś się wydawać, że taka połówka to już dla mnie chleb powszedni. Do każdego startu podchodzę jednak z respektem – wiem ile wewnętrznie kosztuje przygotowanie się do zawodów – wiem, że robię to dla siebie i każda sekunda na trasie daje mi powód do radości.
Dopłynęliśmy do ostatniej boi – wiedziałem, że jestem już jakieś czterysta – czterysta pięćdziesiąt metrów od brzegu i tu zaczęła się prawdziwa zabawa. Płynęliśmy centralnie pod słońce, nie widząc praktycznie nic. Starałem się trzymać grupy, co jakiś czas na szczęście udało się dojrzeć kierunkową żółtą boję. Gdzieś daleko wystawał komin (lub coś co komin przypominało…), który pamiętałem z rozpływania i on był moim punktem nawigacyjnym. Każde wynurzenie głowy ponad taflę wody utwierdzało, że przede mną jest jedna wielka fala. Czułem to i starałem się dać jej ponieść – nie walczyć. Kiedy szła w kierunku brzegu śmigałem z nią – na cofce zaczynałem mocniej pracować rękami, żeby nic nie stracić. W końcu moim oczom ukazała się wielka brama RedBulla. Przyśpieszyłem i włączyłem mocniejszą pracę nóg – teraz to one mają przed soba egzamin do zdania.
Płynąłem praktycznie do samego brzegu. Szybko wstałem i już po trzech krokach byłem na plaży w połowie rozebrany z pianki. Strefa zmian była bardzo blisko – podbiegając do swojego niebieskiego worka piankę miałem już tylko na nogach. Szybko przebierając nogami zdjąłem mojego Vanquisha Zone 3, założyłem kask i biegiem do Borata. Strefa dość długa, bo trzeba było ją obiec aż trzy razy, ale bez żadnych problemów szybko wybiegłem, sprawdzając po drodze, czy Kalacha i Bartasa rowery są już na trasie …
Pierwsze kilometry trasy rowerowej to jazda trochę po kostce, pod wiatr, a ja próbowałem się rozpędzić, zapiąć buty i takie tam duperele na początku. Dość ciasno – sporo ludzi już na trasie. Niecały kilometr od belki widziałem już pierwszą osobę z defektem, której mi się zrobiło bardzo żal. Po chwili skręt w lewo i teraz już prawie czterdzieści pięć kilometrów po prostej. Trasa miała być szybka – całość 200 metrów przewyższenia – to praktycznie nic. Profil przedstawia pierwszą połowę lekko pod górkę.
Jeszcze przed startem Aga Jerzyk mówiła mi, że na początku jest sporo wiaduktów – nie kłamała – tak było – krótkie, jednak mocno mnie wyprowadzały z rytmu. Nie wiedziałem czy jechać na lemondce czy w górnym chwycie. Wierciłem się – nie mogłem znaleźć swojej pozycji. Na podjazdach byłem wyprzedzany, żeby po chwili wyprzedzać na zjazdach. Wiaduktów było kilka – może pięć? Nie liczyłem – w końcu rondo i zaczęliśmy jechać po pustyni. Razem z nami ruch samochodowy na sąsiednich pasach. Kilka razy prawie znalazłem się obok na słupku oddzielającym, kiedy zbyt długo zapatrzyłem się w licznik.
Niesamowite było to, że na każdym rondzie stali kibice. Kobiety ubrane w czarne abaje i burki dopingowały ile sił wlezie. Mijamy mniej więcej dziesiąty kilometr, a przede mną nic nie widać. Słońce za wielką mgłą, a ja odczuwam coraz większy chłód. Stopy zdrętwiałe, w ręce zimno. No ładnie – pomyślałem – na biegu będzie przyjemnie chłodno … Kilka kilometrów dalej chmury się rozeszły, a słoneczko zaczynało świecić coraz mocniej. Cały czas jechaliśmy pod wiatr, a ja tylko irytowałem się niską średnią i czasem jaki mi to zajmuje. Kalkulowałem (niepotrzebnie), że jak tak dalej pójdzie to z tej mojej jazdy rowerowej nic sensownego nie będzie.
W pewnym momencie nie szło jechać w ogóle. Jeszcze takiego draftingu nie doświadczyłem nigdzie. W pewnym momencie znalazłem się w środku grupy – nie wiem ile ludzi jechało koło siebie. Ze dwadzieścia, trzydzieści? Ktoś wykrzykiwał, że to skandal. Początkowo chciałem odpuścić, ale cały czas jechała grupa, więc zaryzykowałem, żeby przycisnąć mocniej i po maksymalnie lewej stronie wyprzedzić wszystkich. Udało się – wyszedłem z tego całego burdelu. Wtedy też minęła mnie Asia Krawiec – i tak kilka razy przetasowaliśmy się, aż Asia pojechała do przodu … (Kobieta mnie bije!).
Odliczałem tylko kilometry, aż znajdziemy się na nawrotce. Skoro cały czas jedziemy pod wiatr, to później musi być już tylko z górki (i z wiatrem!). Na trzy kilometry przed nawrotką mijam się z Bartasem. Powoli w oddali widzę Działacza, który staje się teraz moim celem pościgowym. Zajmuje mi to jakieś pięć kilometrów, aż widzę, że zbliżam się do pomarańczowego stroju Petardy! Zaczynam czuć wiatr w plecy. Czuję, że lecę – rzadko widzę prędkości w okolicy 40 km/h, a tu nie chce to schodzić z licznika. Mijam Tomka, który krzyczy do mnie: „piękna pozycja, dobry rytm – teraz tak trzymaj !!!”.
Na liczniku widzę, że zaczynam mocno odbudowywać średnią. Co kilometr idzie o 0.1 km/h do góry. Znów zaczynam rozkminy – tym razem te pozytywne. Dostaję dodatkowej energii. Mam wrażenie, że gnam jak szalony. W oddali znów ukazuje mi się kolejny pomarańczowy strój. Zbliżając się do niego dostrzegam, że to Filip Szołowski – organizator dobrze znanego wszystkim Garmin Iron Triathlon. Wyprzedzam Filipa i dalej cisnę – teraz nie oglądam się już za siebie i przepycham ile wlezie, a tu cały czas idzie ponad cztery dychy. Kilometry uciekają jak szalone. Rzadko kto mnie wyprzedza – to ja cały czas mknę do przodu – takich rzeczy na rowerze u mnie jeszcze nie grali. W pewnym momencie mam już średnią lepszą od tej w Kazachstanie, a ona nadal rośnie!
Wracamy do miasta – znów te chrzanione wiadukty, jednak tym razem wchodzą o wiele łatwiej, co niewątpliwie było zasługą wiatru w plecy. Jeszcze kilka kilometrów i już wyczekiwany bieg – moja konkurencja !!! Na liczniku wybija 90.1 km a belki ani widać ani słychać. Jeszcze trochę trzeba pokręcić – w końcu jest! Zeskakuję z Borata, pokonując strefę sprawdzam czy Kalach bezpiecznie dojechał i pędzę szybko wskoczyć w biegowe buty.
Szybka zmiana i wybiegam w długą podróż po Dubajskiej promenadzie. Zero cienia. Słońce już mocno daje w kość. Nogi mega luźne – myślę sobie – jest szansa, że będzie dobrze… Pierwszy kilometr bez szaleństw – nie biegnę jednak zgodnie z tymi założeniami jakie miałem. Drugi i trzeci kilometr podobnie. Pierwsza stacja jest mniej więcej na trzecim kilometrze. Łapię dwie gąbki – jedna pod czapkę, druga na serducho. Kilka łyków wody, drugą butelką się oblewam. Już wiem, że to nie będzie przyjemny bieg, a do zakładanego tempa będzie sporo brakowało. Po chwili mijam Kalacha i widzę, że z nim też nie jest idealnie. Za dosłownie kilka minut mijam Bartasa – jest jakieś 8 kilometrów przede mną. Ucieszyłem się, bo wiedziałem, że to znaczy, że mu dobrze idzie, a ja rozpoczynałem walkę ze słońcem. Kiedy byłem na czwartym kilometrze minął mnie wracający już po pętli Michał (to był jego 10 kilometr). Michu stał się moją motywacją na ten bieg. Był moim uciekającym punktem pościgowym. Wiedziałem, że na co dzień biegam mocniej od Michała, jednak tutaj nie dość, że sam biegłem dużo wolniej od tego co zakładałem, to i nie wiedziałem też jak idzie Michałowi.
Trasę postanowiłem pokonywać odcinkami. Od nawrotki do nawrotki – przed nami były dwie pętle (jedna większa, druga mniejsza). Za każdym razem mijałem Bartka – widziałem, że już niewiele mu brakuje do mety. Kiedy wyruszałem na swoją drugą, Bartol zbliżał się już do końca. Wypatrywałem Grzecha i prawdopodobnie kilka razy krzyknąłem do kogoś nieznajomego, kto był podobnie ubrany, żeby cisnął …
Cały bieg odbywał się po zielonej gumowej ścieżce biegowej. Ni to tartan, ni to guma, ale było ślisko – starałem się biec po krawężniku, który oddzielał drewnianą promenadę. Zbliżałem się do Michała – cały czas trzymając równe tempo, jednak nawet nie próbowałem przyśpieszać́, wiedząc, że może się to po chwili źle skończyć. Na każdym punkcie piłem wodę, colę i znów wodę. Gąbkami się chłodziłem, a i tak czulem, że na moim ciele można usmażyć jajka sadzone. Przybijałem piątki – nawet z kartonami – jeden był z jednorożcem, a inny z grzybkiem życia z Mario Brossa, który mówił, że dodaje energii.
W końcu w okolicy 19-20 kilometra zobaczyłem Michała w oddali. Starałem się zebrać w sobie i cały czas zbliżałem się do niego. W pewnym momencie minąłem zarówno jego, jak i tabliczkę informującą, że do mety został nieco ponad kilometr. Generalnie przez cały bieg wyprzedzałem. Jedynie zawodnicy ze sztafety biegi jak szaleni przed siebie i mijali mnie jak furmankę. Na ostatni kilometr włączyłem już piąty bieg i to był też mój najszybszy kilometr podczas zawodów. Przekraczając metę̨ czułem radość i cieszyłem się, że to już koniec.
Po raz pierwszy zamieniliśmy się rolami – to nie ja czekałem na Kalacha na mecie, a on na mnie. Byłem zmęczony, ale i szczęśliwy. Spełniłem kolejne marzenie. Meta 70.3 IM w Dubaju – czy kiedyś myślałem o tym, że będę się bawił w triathlony w tak orientalnych miejscach? Czy w mojej głowie kiedyś pojawił się choć zalążek pomysłu na to, że pokonam 90 kilometrów rowerem po pustyni? NIE – każde zawody są czymś wyjątkowym, a ich ukończenie moim własnym, małym sukcesem.
Na zegarze 4:56:12. Wynik poniżej moich oczekiwań na ten start, ale o tym w kolejnym wpisie. Jak zauważyliście nigdzie nie odnosiłem się do tempa, czasów, założeń etc. Chciałem, żebyście poczuli to co czułem przez te niespełna pięć godzin na trasie. Tak jak chcieliście, nie podzieliłem relacji na części – chciałem, żebyście byli tam ze mną od początku do końca! Jednak w osobnym wpisie rozłożę zawody na czynniki pierwsze, żeby przeanalizować co zagrało, a co nie. Co przyniósł mi trening, a nad czym muszę jeszcze popracować.
Najważniejsze jest to, żeby na mecie czuć satysfakcję z tego co się zrobiło, a tę w Dubaju poczułem. Już nie mogę się doczekać kolejnego startu, a w planach mam już dwie kolejne połówki na świecie …
Dzięki za doping i to, że jesteście częścią tej triathlonowej podróży. Dzięki też za te typy poniżej 4 godzin na mecie ☺ W życiu trzeba mieć fantazje !!! A najbliżej w typowaniu był Grzesiu Sokołowski (4:56:32) – odezwij się proszę, żebym mógł wysłać nagrodę – przepyszne daktyle z migdałami w czekoladzie.
Dajcie proszę też znać co byście chcieli wiedzieć na temat zawodów w Dubaju – to dorzucę do kolejnego wpisu. Poza samą analizą zawodów opiszę też moje wrażenia z miasta. Pytanie czy Dubaj to wielkie wyimaginowane miasto, czy jednak jest w nim coś co zachwyca? To wszystko już niedługo …
Szukran!
Hej ,
gratulacje ze złamania 5h nawet jeśli to poniżej Twoich oczekiwań!
Jesli chodzi o to co chciałbym wiedzieć nt tego startu to logistyka ( szacunkowe koszty, przeloty, noclegi itp)
bede pisac o tym na pewno :) Dzieki