fbpx

70.3 IM Lido di Jesolo – wyczekiwana relacja

Published on: 4 grudnia 2021

Filled Under: Bez kategorii, Podróże, Triathlon

Views: 2752

Tags: , , ,

Od startu we Włoszech minęły już ponad dwa miesiące, a mi jakoś zupełnie nie po drodze było, żeby usiąść i spisać jakie emocje towarzyszyły mi podczas tych kilku godzin na trasie. Mógłbym szukać wymówek – wymarzony włoski road trip, z nielimitowanym dostępem do wina i słońca i bycie z dala od kompa, kolejny wyjazd do Włoch – tym razem na targi kawowe w Mediolanie, czy może to, że minęło już sporo czasu i pewnie nikogo to już nie interesuje co działo się podczas 70.3 IM Venice Jesolo.

W tym wszystkim mam wrażenie, że w zapomnienie poszło to, że RunEat.pl to mój własny pamiętnik, moje wspomnienia z triathlonowo – biegowych przygód na świecie i zwyczajnie głupio byłoby pominąć ten start, nawet jeżeli sam wynik zwyczajnie dupy nie urwał. Kilka dni temu, pod którymś z postów nawet padło pytanie, co z opisami zawodów – coś w stylu – kiedyś fajnie było czytać, czekać na kolejne części, a teraz RunEat stał się głównie blogiem motywacyjnym. Nie powiem – trochę mi to pojechało po ambicji, dodało nawet iskrę nadziei w tym, że chcecie nadal przeżywać te emocje razem ze mną. Niestety obecnie social media mocno obcinają zasięgi, szczególnie jeżeli przekierowujesz się przykładowo z facebooka na serwery zewnętrzne co nie działa zbyt motywująco, kiedy piszesz coś, a potem dociera to do mniejszej liczby osób. Niemniej jednak naprawdę miło, że się o to dopytujecie, więc i ja postanawiam wrócić do regularnego pisania, a tymczasem kończąc zbyt długi wstępniak nie związany w ogóle z Jesolo zapraszam Was na trasę premierowej edycji połówki spod szyldu czerwonej emki z kropką, która odbyła się we wrześniu pod Wenecją w totalnie turystycznej miejscowości Lido di Jesolo.

Start zaplanowaliśmy razem z Bartkiem i Krystianem ponad rok temu. Zapisywanie się na pierwszą edycję zawodów, w czasach pandemii, na pewno nie było przejawem rozsądku, jednak tu zwyciężało serce. Pierwotnie termin planowany był na weekend majowy, co pozwalało efektywniej zaplanować sezon jako jeden z pierwszych startów połączony z wakacjami nad Adriatykiem, kiedy w Polsce kontakt z open water bardziej jeszcze przypominał morsowanie, niż pływanie. Start ostatecznie, co można było przewidzieć, został przesunięty z maja na wrzesień, co nawet mi odpowiadało – teoretycznie dawało dłuższy okres na przygotowanie, a w marcu jeszcze nie czułem żadnych fajerwerków i mimo, że połówek na koncie mam już kilka, to sam dystans na tamtą chwilę wydawał mi się kosmicznie długi.

Przygotowania mocno przypominały sinusoidę – raz lepiej, raz gorzej, jednak cały czas nie mogłem złapać rytmu, który pozwalał wejść na jakiś wyższy obrót. Nad tym jednak pochylę się mocniej w kolejnym wpisie (TADAM! Jak obiecuje, że wracam do pisania, to od razu zobowiązanie, żeby było to regularne!). Ostatecznie do Włoch pojechałem 2 tygodnie wcześniej, zabierając ze sobą Mamę. Od kilku lat spędzaliśmy razem Wielkanoc w Hiszpanii. Pandemia zabrała nam w ostatnich w latach ten nasz wspólny czas, a tu zbliżające się urodziny Mamy genialnie zgrały się w pomysł pojechania wspólnie do Włoch. Rano trenowałem, w ciągu dnia pracowałem, a popołudnia mogliśmy spędzać razem, czy to przy pysznym włoskim jedzeniu, czy zwiedzając okolice … nie wspominając już o chodzeniu po sklepach z torebkami, czy sukienkami … Tak Mamuś – kocham Cię!

I wtedy też coś zaskoczyło. Zaczęło mi się w końcu co raz lepiej czuć we wszystkich trzech dyscyplinach. Nie wiem czy kiedykolwiek biegałem szybciej 200tki na treningu na pełnym luzie. Jednak w myśl zasady – NO EXPECTATIONS – NO DISAPPOITMENTS – bez oczekiwań, nie ma później zawodu – nie podpalałem się, nie narzucałem sobie żadnych minimów na start, a wytyczne jakie dostałem od Kalacha wyglądały całkiem racjonalnie.

Do Jesolo zaczęli zjeżdżać się znajomi – pojechaliśmy sporą ekipą – na kilka dni przed startem zapewnialiśmy sobie sporą dawkę śmiechu, leżakowania, nie zapominając o dobrej pizzy, czy makaronie (mimo, że minęły już ponad dwa miesiące, to po spędzonym we Włoszech nadal nie ciągnie mnie do picki, czy pasty).

W końcu nadszedł ten dzień, gdzie o 4 rano trzeba było wcisnąć w siebie potężną dawkę węglowodanów i za chwilę w ciemnościach strefy zmian przygotować się do startu. W dni startu nie czułem żadnych obaw, jednak przez cały tydzień poprzedzający byłem jakiś nie swój. Nie czułem tego czegoś na treningach i miałem jakiś wewnętrzny strach.

W strefie zmian pojawiły się pierwsze problemy. Jak na złość pomiar mocy nie chciał połączyć się z licznikiem. Spędziłem dobre 40 minut na nieskończonej ilości restartowania połączenia, które zakończyły się niepowodzeniem. Praktycznie do ostatniej chwili próbowałem to naprawić, co zabrało mi bardzo dużo czasu z planowanej rozgrzewki. Udało mi się chwilę potruchtać i już trzeba było na szybko lecieć do strefy startowej, która była oddalona o dobry kilometr od miejsca, gdzie zostawiliśmy rowery. Dosłownie kilka wymachów rękoma, dopięcie pianki i wejście na dosłownie 5 sekund do morza, żeby zalać piankę wodą. Nie lubię się rozpływać przed zawodami – najlepsze moje starty, to te, w których nie byłem w wodzie przed wystrzałem startera. Udało mi się ustawić z samego początku – spotkałem Alicję i Marka, chwilę pogadaliśmy i po kilku sekundach przy akompaniamencie XXX zacząłem biec do wody. Pierwsze 100 metrów czułem naprawdę świetny flow. Płynięcie do pierwszej nawrotowej boi kierowało nas w głąb morza. Wysoka kadencja, trzymałem nogi i wewnętrznie myślałem – ale to będzie dobre pływanie. Po czym przyszedł skręt w lewo i najdłuższy odcinek czekał nas do pokonania pod wiatr. Nie wiało jakoś mocno, jednak czuć było, że trzeba więcej pracy włożyć w przesuwanie się do przodu. Straciłem już nogi przed sobą, bąbelków machających też nie było widać.

Do tego wszystkiego pojawiło się co raz więcej meduz. Lubię pływać open water, jednak za każdym razem jak widzę czy meduzy – które co najwyżej mogą mnie oparzyć, czy jakieś rybki, które na pewno boją się mnie o wiele bardziej (czy rybka w ogóle może się kogoś bać hmm?) to wpadam w lekką panikę. Zaczynam tracić swój rytm pływania, głowa zamiast patrzeć w dół nagle układa się do przodu, żebym kontrolował, czy zaraz w coś nie wpłynę … dużo tu pracy przede mną … niemniej jednak płynęło mi się dobrze … nawet wydawało mi się, że płyną szybko. Szczególnie po kolejnej boi nawrotowej, kiedy najpierw płynęliśmy do brzegu, a następnie już w kierunku wyjścia z wody.  Czarna brama z napisem IRONMAN było już bardzo blisko – wstałem i spojrzałem na zegarek … i tu w zasadzie mogłaby spaść kurtyna milczenia. 36 minut (z zegarka) – 37 z wyników z maty pomiarowej to najgorsze moje pływanie na tym dystansie. Nie nadrobiłem nic … popłynąłem tempem jak bym robił swobodne rozpływanie. Nie mam pojęcia co się zadziało, ale to na pewno był jeden z powodów, który dał mojej głowie mocno popalić….. Po trochu myślałem, że to morze rozdawało karty i tempo spowodowane było warunkami …

Dobieg do strefy zmian w Jesolo jest dość długi – ma około 500 metrów, w tym do pokonania specjalnie wybudowana na tą okazję kładka, co by po chwil przejechać później pod nią na rowerze. Przed startem na pewno wyglądała ona dużo groźniej, choć zbieganie na bosaka po śliskim czerwonym dywanie, próbując wydobyć się z pianki na pewno nie należy do najprzyjemniejszych. Tam słyszałem jak Justyna & Marcela krzyczały – DAWAAAAJ REMIŚ i już po chwili siedziałem na rowerze.

Będąc wcześniej na miejscu udało mi się przejechać sporą część trasy. Poza dość kiepskim asfaltem w kilku miejscach, zapowiadała się niesamowicie szybko. Przy dobrych warunkach bez wiatru, można naprawdę kręcić tam niezłe wyniki. Pierwsza część prowadziła nas na mini pętlę w kierunku Wenecji. Tego fragmentu nie objeżdżałem z uwagi na dość duży samochodowy. Jakie było moje zdziwienie jak co chwile zmienialiśmy nawierzchnię, po której jechaliśmy. Raz to była droga, żeby po chwili jechać ścieżką rowerową, a za kilka sekund zjechać pod most, żeby przejechać po jakimś żwirowisku. Pierwsze 10-15 kilometrów jechało mi się w miarę nieźle. Próbowałem przekonać siedzącego wewnątrz mnie krytyko, że spieprzone pływanie jest już za mną – teraz gra zaczyna się na nowo. Dosłownie kilkaset metrów za nawrotką po drugiej stronie trasy słyszę Rafała i Matiego, którzy krzyczą, żebym mocno jechał. Wiedziałem, że mnie dojadą, ale nie spodziewałem się, że tak szybko – jak się okazało popłynęli szybciej ode mnie – to nie dziwne, że złapali mnie tak szybko. Próbowałem złapać chwilę mocniejszej motywacji, żeby jakoś za nimi pojechać, ale na nic zdały się te próby.

Wróciliśmy do miasta – tu już wiedziałem, że jestem jak u siebie. Całą resztę trasy – ponad 60 kilometrów znałem praktycznie już na pamięć. Wiedziałem, gdzie na rondzie będzie dziura w asfalcie, a gdzie trzeba będzie zwolnić, żeby nie poprzebijać opon…

Tu pojawiła się kolejna niespodzianka, którą odkryliśmy na dzień przed startem. Jeżeli jedna specjalna kładka na trasie to dużo, to dołóżcie do tego dodatkową – tym razem wybudowaną na trasie kolarskiej ze stromym – 7% nachyleniem. Wąską, wyłożoną czerwonym dywanem konstrukcję, która na pierwszy rzut oka stała na słowo honoru trzeba było pokonać dość żwawo, tak, żeby przypadkiem się tam nie wygrzmocić – jedna wywrotka spowodowałaby od razu glebę dla kilku pozostałych jadących za delikwentem zawodników.

Dosłownie 3 kilometry dalej do pokonania była kolejna atrakcja – most zwodzony, na którym było dość sporo łączeń elementów, które jak mówiłem wcześniej chłopakom, przy zbyt dużej prędkości zagwarantują pany w kołach. Na czas zawodów pojawił się ponownie czerwony dywan. Byłem przygotowany na te niespodzianki – zwolniłem … i tu ponownie mogłaby spaść kurtyna w tym trzy aktowym przedstawieniu … O tym co działo się dalej przeczytacie już w drugim akcie tej sztuki :) Zapraszam w poniedziałek :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *