„Doświadczenie, jest czymś co dostajesz, kiedy nie dostajesz tego co chcesz” … Mógłbym napisać, że na pływaniu była duża fala, na rowerze mnóstwo podjazdów i wiał mocny wiatr, a bieganiu towarzyszył ogromny skwar … Tak jednak nie było … Warunki do robienia życiówek były idealne … Proste pływanie, rower praktycznie płaski jak stół, a temperatura w sam raz do biegania … Czułem się bardzo dobrze przygotowany, chyba jeszcze nigdy nie byłem w takiej formie – jechałem do Chin powalczyć o jak najlepszy wynik, a teraz mogę powiedzieć, że były to moje najsłabsze zawody … Zamiast nowych cyferek, z których miałem się cieszyć dostałem sporą dawkę doświadczenia i wiedzy o samym sobie …
70.3 Ironman Shanghai Chongming mają tyle wspólnego z Szanghajem co gruszka leżąca pod jabłonią. Wyspa Chongming jest oddalona od samego miasta o około 100 kilometrów i tak naprawdę leży jeszcze na obszarze samego miasta … Jeśli zapytasz lokalnych ludzi, większość powie, że to mała wioska w której psy dupą szczekają i nie ma tam co robić … Hmm … no tak maleńka – mieszka na niej blisko milion ludzi, ale jak to mówią, wszystko jest kwestią odpowiedniej perspektywy.
Zawody zorganizowane są na samym końcu wyspy nad przepięknym jeziorem Lake Minghzu, w parku, który otacza cały zbiornik. Jeżeli myślisz o wielkim chińskim smogu, to tam go nie ma – wyspa jest bardzo zielona, a towarzyszy jej mikroklimat. Mieszkaliśmy 20 kilometrów od miejsca zawodów … straszyli, że na miejscu nic nie będzie do robienia, i że przez tych kilka dni, które wcześniej przyjechaliśmy zanudzimy się całkowicie. Zdecydowaliśmy się przylecieć 6 dni wcześniej, żeby móc dobrze przestawić się do 6 godzinnej zmiany czasu. Jedni znoszą zmiany lepiej, inni gorzej – książkowo powinno się dać sobie 1 dzień na 1 godzinę różnicy, żeby organizm mógł się dobrze zaadoptować. Mój sposób jest prosty – kiedy wsiadasz w samolot, od razu przestawiasz zegarek i żyjesz już w nowym trybie. Przespałem większość lotu, a kiedy wylądowaliśmy w Szanghaju o 6 rano (w Polsce była dopiero północ) postanowiliśmy nie spać do wieczora, dzięki temu od razu byliśmy zaadoptowanie do nowej strefy czasowej.
Chongming jako miejscowość to były zupełnie inne Chiny, jakie znałem do tej pory – przy samym hotelu faktycznie nie było zupełnie ludzi – do „miasteczka” mieliśmy jakieś 3 kilometry, i tam robiło się już trochę tłoczniej, jednak to nadal było daleko od tego do czego przyzwyczaiły mnie wizyty w Pekinie, czy Liuzhou. Kilka dni spędziliśmy na odpoczynku, krótkim rozjeździe rowerowym od skrzyżowania do skrzyżowania, czy pływaniu. Znajomi mówili, że tam na pewno nie ma gdzie pływać, a pływalnie mieliśmy 500 m od hotelu – dwa baseny – 50m i 25m.
Zawody zorganizowane były perfekcyjnie – z hotelu dowoziły nas na miejsce autobusy, a na miejscu sporo wolontariuszy chętnie pomagało w dotarciu w odpowiednie miejsce. To pierwsza też połówka … nie … to tak naprawdę pierwszy triathlon w jakim brałem udział w którym trasa wymierzona była co do metra … Mimo, że np. bieg można by puścić 3 razy dookoła jeziora, to dołożona 50 m agrafkę w bok od trasy – wszystko po to, żeby z chińską precyzją było jak należy!
Startowaliśmy o 8 … dwadzieścia minut przed nami na trasę wyruszyli zawodnicy PRO. Nie było z nami nikogo, kto mógłby zająć się plecakami, jednak organizatorzy idealnie zadbali o punkt z depozytem, który zlokalizowali przy samym wejściu do strefy startowej. Weszliśmy trochę późno i przez kilka minut przeciskaliśmy się do samego początku. Ubrani w pianki czekaliśmy jeszcze jakieś 10 minut na końcu pomostu, aby wyruszyć do walki o marzenia.
Pływanie można powiedzieć idealne … długa około kilometra prosta wgłąb jeziora, skręt w lewo na jakieś 200 metrów, i powrót 700 po prostej do pomostu na który wychodziliśmy z wody. Dodatkowym plusem były naprawdę gęsto ustawione bojki – spokojnie były co jakieś 100 metrów, więc naprawdę nie dało się tu zgubić. Jedyne na co można by narzekać to mało przejrzysta woda, ale kto z nas nie pływał w Zegrzu … Wydawało mi się, że płynę szybko. Do wody wskoczyłem razem z Bartkiem i Januszem. Wszyscy mieliśmy podobny cel … 30 minut … Chwilę byłem w nogach Janusza, a Bartka widziałem przy każdym oddechu jak oddala się od nas … nie wyprzedza nas jednak, ale dryfuje gdzieś na prawo.
Spora ilość kierunkowych boi pozwalała mniej więcej wiedzieć, jaki odcinek pływania mamy już za sobą. Startujący przede mną odpłynęli, a ja przez większość pływania prowadziłem grupę. W połowie drogi powrotnej czułem w klatce jak by powoli brakowało mi energii … takie dziwne ukłucie przy kończącym się glikogenie. Jak by ktoś podłączył odkurzać i powoli wysysał mnie od środka. Nadal jednak wydawało mi się, że mam niezłe tempo – od koniec nawet zacząłem wyprzedzać innych … Byłem przekonany, że wychodząc z wody zobaczę 29 minut… Złapałem schodki, wszedłem po nich na górę … a tam niemiła niespodzianka …
Pływanie 32:30 (1:43/100)
M35-39 – 25/151 (16%)
overall 126/931 (13%)
Do strefy zmian prowadził nas długi – 400 metrowy dobieg – część po pomoście, aby zbiec w uliczki parku i wejść do strefy zmian. Nie czułem zmęczenia i dość żwawym krokiem biegłem do strefy. Z jednej strony zawód, że pływanie poszło kiepsko, z drugiej od razu zacząłem myśleć o tym, że walczę tak naprawdę o życiówkę, a tu urwałem właśnie 1:38 od Kazachstanu. Zmotywowany zrobiłem dobrą zmianę i wskoczyłem na Malbeca.
Początek roweru to kilometrowy wyjazd z Parku z jednym krótkim sztywniejszym podjazdem na wiadukt. Myślałem, że będzie to raczej wolny kawałek, ale można było naprawdę szybko jechać. Po chwili byłem już na właściwej trasie. Część kolarska idealna dla mnie – praktycznie płaska jak stół, z kilkoma malutkimi wzniesieniami na wiadukty … jednak to nie były odczuwalne mocno podjazdy … trzeba było mocniej depnąć nogą, ale można było się przywyczaić. Jechaliśmy 15 kilometrów w jedną stronę, nawrotka, 20 kilometrów powrotu i krótka blisko dwu kilometrowa agrafka, tak żeby wyszło jak należy.
Od początku nie jechało mi się …. nie miałem w ogóle siły … założeniem było pojechać początek 190 W, a jak będzie dobrze to nawet próbować jechać 200 W .. a ja co bym nie robił to nie byłem się w stanie zbliżyć do tych wartości. Ok – pomyślałem płaska trasa, w sumie ciężej wejść na wyższe waty, ale to nie były też dla mnie już wymagające wartości … tak przynajmniej było na treningach. Do pierwszej nawrotki średnia ok 35 km/h – kurde jedziemy pod wiatr, to teraz z wiatrem będzie jeszcze szybciej – tak się próbowałem motywować. Po nawrotce jednak niespodzianka – tu też wiało w twarz. Generalnie to wiatr sobie tak wirował i raczej więcej było tego który przeszkadzał, a mniej wspierającego, no ale wszyscy mają takie same warunki. No niektórzy to mieli nawet bardziej sprzyjające, bo drafting był na porządku dziennym. Mijały mnie pociągi i to nie była próba utrzymywania jakieś przyzwoitej odległości .. poczułem się chwilowo jak na olimpijce sprzed dwóch tygodni w Barcelonie, gdzie formuła była z draftingiem.
Pierwszą pętlę udało mi się pokonać ze średnią 35 km/h co mimo słabych watów nawet nieźle wróżyło, ale mój brak energii co raz bardziej zaczął się dawać we znaki na drugiej pętli. Tu mocno zwolniłem i każdy obrót korbą był dla mnie walką, żeby w ogóle dojechać do końca roweru. Cały czas widziałem jak spada mi średnia, co było kiepskim motywatorem, ale nie mogłem się poddać.
Rower 2:40:59 (33.9 km/h)
M35-39 – 61/151 (40%)
overall 330/931 (35%)
Szybka druga strefa zmian i trzymając pasek i czapkę w ręku wyruszyłem na bieg. Od razu usłyszałem za plecami Bartasa krzyczącego „Jestem, jestem”. Barto biegł już na drugą pętlę i powiedział, że jest drugi. Ja odpowiedziałem, że umarłem na rowerze. Chwilę biegliśmy razem, a kiedy zwolniłem Bartas zdziwiony mówi, że myślał, że poprowadzę mu kółeczko .. no coż po 4 min/km to ja jeszcze nie biegam na zawodach …
Od początku spory ból w czwórkach, ale ten odpuścił po pierwszych dwóch kilometrach. Zachowawczo te kilometry po 4:30 – myślałem, że może trochę później przyśpieszę. Nawet się rozkręciłem na 4:20 na dwa kilometry, ale później wróciłem do tempa z którym zaczynałem. Pierwszą pętlę jeszcze mi się jakoś przyzwoicie biegło – kółko w 31:30 … No to chociaż pozwalało złamać 5 godzin, jednak z każdym kolejnym kilometrem mój bieg powoli zaczynał się w walkę z samym sobą, żeby nie zejść z trasy. Zwalniałem, choc nadal biegłem wyprzedzając innych. Było ciepło, ale pogoda mi nie przeszkadzała. Trasa była idealnie zaopatrzona – co 1.5 km punkt odżywczy – lodowate gąbki, woda, cola i pringelsy! Tak przynajmniej mówili na odprawie, bo nie widziałem ich, ale generalnie mało co widziałem.
Ostatnie kółko to już katastrofa. Byłem całkowicie bezradny. Bolały mnie pachwiny i biodra, a ja dreptałem sobie po 5 – 5:10 na kilometr. Najwolniejszy nawet zaliczyłem 5:23, a miałem cały półmaraton śmigać 4:15-4:20 … Coż … chcieć nie zawsze znaczy móc. Na początku tej pętli na agrafce spotkałem Krystiana. Miałem do niego straty jakieś 200 metrów i stał się wtedy moim motywatorem, żeby go dogonić. O ile normalnie pewnie zajęło by mi to kilka minut, to tu mój cel w ogóle się nie zbliżał. Zajęło mi to dobre 5 kilometrów. Do mety zostały dwa kilometry, a Krystian ze 100% pewnością powiedział, że to dla mnie jakieś 8 minut biegu … Dobre :)
Nie kalkulowałem już nic, bo ciężko w ogóle mi było zrobić krok do przodu. Nigdy jeszcze takiej bomby nie zaliczyłem. Nawet w RPA po ciężkim rowerze pobiegłem szybciej połówkę. Starałem się nawiązywać walkę, kiedy ktoś wyprzedzał mnie z mojej kategorii, ale to była walka z wiatrakami … Doczłapałem się do mety… Nie było radości – było zmęczenie. Nie było początkowo nawet wkurwienia, bo zwyczajnie nie mogłem nic więcej zrobić … Tym razem to było moje 120% … Dobrze, że to się skończyło!
Bieg 1:43:06 (4:55 min/km)
M35-39 – 36/151 (23%)
overall 184/931 (20%)
Pierwszy raz w życiu przeszło mi przez myśl żeby zejść … po co mam się męczyć, skoro jestem tak daleki od tego po co tu przyjechałem? Tysiące kilometrów od domu … setki godzin treningów i ta myśl, że przecież jestem w dobrej formie, a tu los postanawia dać mi jednak potężną lekcję … Poddanie się jednak nigdy nie wchodziło w grę. O ile zaczynasz o tym myśleć, to po chwili uświadamiasz sobie, że jednak jesteś szczęściarzem, że w ogóle możesz biec … Masz to szczęście, że możesz realizować swoją pasję na drugim końcu świata. Jestem zdrowy, kontujze mnie omijają. Pomyślałem o koleżance która nie może od kilku tygodni trenować i o tym, że mam to szczęście, że mimo, że wolno to jednak nadal poruszam się do przodu. Pomyślałem o Kalachu, który wstał o 2:30 żeby śledzić to co dzieje się z nami na trasie. Jak musi być wkurwiony, że nie idzie… Myślałem o tych wszystkich ludziach, którzy dobrze mi życzą, i trzymają kciuki.
Czy moje życie się zmienia, czy na mecie miałem 5:02, czy 4:40? Choć teraz czuję pewien zawód, rozgoryczenie i po trochu smutek, to jednak nadal mogę robić to co kocham. Życie daje mi kopa, żeby dalej walczyć o swoje … Możesz być dobry na treningu, ale jesteś tak dobry, jak Twoje ostatnie zawody … Jeszcze trzy tygodnie temu po Barcelonie byłem niezły, na tą chwilę jestem kiepski, ale może nie chodzi o to, żeby złapać króliczka, ale żeby go gonić? Tak, żeby cały czas się chciało, żeby się wiodło i przede wszystkim, żeby się mogło?
Jeszcze chwilę będę się wkurzać … u mnie zawsze wkurw przychodzi po jakimś czasiem niż od razu. Jednak wiem, że gdy tylko wyznaczę nowe cele to w pełni sił będę nad nimi pracować. Po zawodach kiedy jechaliśmy już do Szanghaju czytając książkę wpadł mi pewien cytat Winstona Churchila …
Sukces polega na przechodzeniu od porażki do porażki bez utraty entuzjazmu.
I tym zakończę. Nowe cele … nowe możliwości!
PS. Mimo, że całkowicie mi nie poszło to polecam te zawody – trasa naprawdę idealna do robienia dobrych wyników! Jeszcze tam wrócę!
PS2. Wpis o Chinach – czym zachwycają, czym drażnią, czym smakują na dniach :)