Pierwsze co mi przychodzi do głowy, kiedy zaczynam pisać relację z Nowej Zelandii to WDZIĘCZNOŚĆ. Wdzięczność, za to, że dane mi było przeżyć niesamowity czas i zdążyć nacieszyć się triathlonem jeszcze przed tym co obecnie pochłania cały świat. Kiedy 4 miesiące temu w swoje urodziny zapisywałem się na połówkę w Taupo moim marzeniem było pojechać w wyjątkowe miejsce na świecie i jeszcze mocniej podsycić ogień triathlonowej pasji – chciałem poczuć tą samą radość na mecie, którą przeżywałem podczas debiutu w triathlonie, czy kiedy pierwszy raz przekroczyłem metę połówki w Kazachstanie.
Sport stanowi bardzo ważną część mojego życia. Pomógł mi zrzucić blisko 40 kilogramów. Sprawił, że jestem jeszcze bardziej ogarniętym i zorganizowanym człowiekiem. Triathlon daje mi niesamowitą radość każdego dnia podczas treningów. Blogowanie i kontakt z Wami z czytelnikami to coś za co jestem niesamowicie wdzięczny. Wiedzieć, że możesz oddać cząstkę siebie, żeby komuś pomóc w stawaniu się lepszą wersją samego siebie daje mi codziennie niesamowitego kopa motywacyjnego. Jednak sport potrafi też być brutalny …
Jako amatorzy często musimy się nieźle nagimnastykować, żeby połączyć życie rodzinne, zawodowe i wpleść w to wszystko treningi. Nie ma tu co narzekać, bo każdy z nas robi to bo sprawia mu to radość, więc jako, że doba ma tylko 24 godziny, to czasem wymaga to od nas poświęcenia …. Godziny treningów, szykowanie formy na jeden konkretny dzień i oczekiwania do wyników … i tu czasem przychodzi psikus. Pół roku temu po starcie w Szanghaju byłem przez kilka dni zawiedziony. Byłem dobrze przygotowany, warunki były idealne, a ja na mecie daleko od oczekiwań. Gdzieś w głowie pojawiają się wtedy pytania – po co mi to, dlaczego nie poszło … Nie przeszło mi nigdy przez myśl, żeby rzucić to w cholerę, bo zwyczajnie to kocham, jednak zwyczajnie każdy z nas jest człowiekiem i przez chwilę mózg i cyferki próbują robić swoje, jednak to serce zwycięża.
Dlatego też tak bardzo chciałem, żeby kolejny mój start był czymś wyjątkowym. To miał być czas dla mnie. Kiedy Ola zaproponowała wspólny wyjazd do Nowej Zelandii długo się nie zastanawiałem. Pozostało mi jedynie przekonać Kalacha, że spróbujemy się przygotować w dość krótkim czasie. Kilka godzin później byłem już zapisany i podjarany tym, że czeka mnie kolejna niesamowita przygoda. Nie zacząłem jednak od razu treningów. Jeszcze przez dwa tygodnie spędziłem na aktywnym roztrenowaniu – chodziłem po górkach w Szklarskiej Porębie, nie biegałem, na rower wyszedłem tylko jako support na MTB, kiedy Kalach biegł obok. Pod koniec listopada ruszyliśmy z przygotowani, i zanim się obejrzałem byłem już w samolocie do Nowej Zelandii.
W Taupo znaleźliśmy się na 10 dni przed startem, i mimo braku jeszcze dużej ilości zawodników, to w miasteczku czuć było już powoli klimat zawodów. Jadąc do naszego nowego domu, przejechaliśmy obok już stojącej mety, a wzdłuż drogi przy wybrzeżu przepięknego jeziora, o tym samej nazwie co miasto wisiały wszędzie flagi IronMana. Pierwsze nasze wrażenie – to my mamy tu biegać? Miało być płasko, a 4 kilometrowy odcinek którym jechaliśmy z płaskim miał niewiele wspólnego.
Pierwsze dni to też wysoka temperatura – 24-26 stopni, odczuwalne na ponad 30. W mieszkaniu u nas nie dało się siedzieć, a Nowo Zelandzkie słońce tak mocno operowało, że po pierwszym treningu na rowerze, wszyscy złapaliśmy już niezłą kolarską opaleniznę. Jak już mowa o rowerze, to potwierdziło się to o czym mówiły osoby, które już wcześniej startowały w tej części świata – asfalt tragedia. Gruboziarnisty, powodujący niezłą trzęsiawkę. Jak typowe triathlonowe gamonie, pojechaliśmy na trasę zawodów – początek niby pod górkę, ale jakoś nie było tego tak czuć, a potem mocne zadanie, jazda na mocy, którą miałem jechać na połówce. Nie wzięliśmy tylko pod uwagę tego, że po tej drodze zapierdzielają ciężarówki i w dupie maja to, że jedziesz obok na rowerze. Kilka razy prawie wylądowaliśmy w rowie, i jakoś niespecjalnie chciałem już wracać przed zawodami na tą trasę. Wracając do górki to o ile pierwszy podjazd był spoko, to powrót był już dla mnie masakrą. Ciągnęło się i ciągnęło, a do tego było pod wiatr. Jadąc przy wyższej mocy, 20 minut w jedną stronę pokonałem ze średnią 42 km/h a powrót już 25 km/h.
Czas mijał dość szybko i powoli zbliżaliśmy się do zawodów. Pogoda zmieniła się dość diametralnie – przyszło mocne ochłodzenie, a wiatr postanowił pokazać kto tu będzie rozdawał karty. Na dwa dni przed startem wiało tak mocno, że jezioro bardziej przypominało morze, a na moich dużych stożkach ledwo mogłem się utrzymać na rowerze. Na szczęście prognozy na sam start zapowiadały, że wiatr ustąpi … jedynie co lekko stresowało to, temperatura, która na godzinę startu prognozowana była na 7 st C… co to mówić … rześko…
Start zaplanowany mieliśmy na 6:45 rano … godzinę przed zawodnikami, którzy startowali na pełnym dystansie. Fajnie, bo cała trasa była dla nas i nie trzeba będzie się przepychać na rowerze (tak jak bym zakładał, że będę kogoś wyprzedzać :)). Tak wczesny start wymagał od nas wstania o 3 rano, co na szczęście nie było dla mnie zbyt kłopotliwe, dzięki temu, że zazwyczaj wstaje wcześnie, a i lubię trenować o poranku. Mimo tego, że w strefie byliśmy wcześnie to jakoś wszystko zajmowało bardzo dużo czasu. O 5 rano było jeszcze całkowicie ciemno, a nasze rowery nie były zbytnio oświetlone. W ostatniej chwili udało się jeszcze potruchtać, i dzięki geniuszowi dnia poprzedniego zrzucić rzeczy do samochodu, który porzuciliśmy przed zamknięciem ulic 30 metrów od startu.
Z braku czasu nie udało się załapać na Haka – lokalny taniec i dosłownie na kilka minut przed godziną zero weszliśmy z Olą w bloki startowe. Udało nam się przepchnąć do przodu i byliśmy już gotowi do wskoczenia do ciemnego jeziora, jako 10-12 para.
Start był jakieś 25 minut przed wchodem słońca, a pochmurne tego dnia niebo nie pomagała zbytnio słońcu do rozjaśnienia dość płaskiej tafli jeziora Taupo. Chwila wyciszenia i skupienia i już wbiegliśmy do wody. Początkowo nie mogłem w ogóle złapać oddechu, a panujący mrok nie pomagał zbytnio w komfortowym pływaniu. Bojki początkowo były praktycznie nie widoczne, na szczęście miały na sobie migające lampki, więc przy częstym wystawianiu głowy można było mniej więcej nawigować w odpowiednim kierunku.
Trasa dość prosta – 100 metrów wgłąb jeziora, nawrót na lewą rękę … 650 metrów wzdłuż wybrzeża, nawrót na prawą rękę, kolejny po 50 metrach i powrót w stronę skąd startowaliśmy. Później jeszcze kilka set metrów w kierunku rzeczki i można było wychodzić z wody.
Początek ciężki – nie mogłem wejść na odpowiedni rytm. Cały czas ktoś wyprzedzał – oni po prostu zapierdzielali jak by motorek w nogach mieli, a to przecież ja zazwyczaj pływam szybko i wyprzedzam. Czułem, że płynę mocno, ale to co lokalni koledzy odstawiali w wodzie to przechodzi nasze wyobrażenie. Bojki były rozstawione dość często, więc kiedy zaczynało robić się jaśniej można było łatwo nawigować. Mniej więcej po 400 metrach płynąłem już swoje i czułem, że się rozkręcam.
Jezioro jest bardzo przejrzyste – praktycznie jak basen, a na dnie można było zobaczyć mnóstwo białych golfowych piłeczek – jedna z lokalnych atrakcji, gdzie z brzegu próbujesz trafić do zlokalizowanej na jeziorze golfowej wieżyczki. Im dłużej płynąłem tym czułem się lepiej w wodzie, i nawet pomyślałem sobie, że może pełny dystans nie jest taki straszny? Spokojnie – na rowerze mi szybko przejdzie ten pomysł!
Ostatnie metry w wodzie to lekki benefit od rzeki i szybsze płynięcie z prądem. Zegarek zatrzymałem z czasem 31:26, co jest moim najszybszym wynikiem na połówce IM, jednak myślę, że stać mnie na 1-2 minuty szybsze pływanie. Co się odwlecze to nie uciecze … Tak tylko wracając do poziomu pływania w Nowej Zelandii – w mojej kategorii 28% osób wyszło z wody poniżej 30 minut, dla porównania w Gdyni to było 3%…
A co działo się dalej? Zapraszam jutro na dalszą część. Kwarantanna daje sporo czasu na pisanie, a i dla Was będzie coś nowego każdego dnia :) Obiecuje rower z biegiem dać jako całość, ale to na pewno nie będzie koniec opowiastek z Taupo :)