fbpx

Biegnij Warszawo – czy jestem zadowolony?

Published on: 5 października 2020

Filled Under: Bez kategorii, W Biegu

Views: 5146

Tags: , , , ,

Biegnij Warszawo już od lat zadomowił się na ulicach Warszawy. To odkąd pamiętam wielkie biegowe święto podbijające stołeczne miasto tydzień po maratonie, zbierające tysiące biegaczy, aby zmierzyć się z 10 kilometrową trasą. Robiłem na tym biegu życiówki, praktycznie rok do roku się poprawiałem, ale miałem też biegi, które dawały mi mocno w kość, a na lini mety nie zawsze byłem zadowolony. Jak było tym razem?

Po całkiem udanym sezonie triathlonowym postanowiłem wykorzystać dobrą dyspozycję biegową i skupić się w ostatnich tygodniach głównie na bieganiu. Basen w ostatnich dwóch tygodnia wpadł mi raz, a na rowerze siedziałem dosłownie kilka razy, wyłącznie w formie luźnej regeneracyjnej jazdy.

Chciałem spróbować zrobić atak na życiówkę zarówno na 10 kilometrów (38:02 – Poznań 2017) i półmaraton (1:27:36 – Wiedeń 2017). Od tamtego nie przygotowywałem się biegowo do żadnych zawodów na tych dystansach i obecnie to praca nad poprawą tych wyników stała się moim sportowym celem.

Jak jest z zawodami, każdy z nas dobrze wie – nie ma za bardzo z czego wybierać, a o starcie w Biegnij Warszawo nawet nie myślałem. Jakoś ten bieg mi po prostu nie leży, a podbieg ulicą Spacerową przez ostatnie kilka lat dawał mi mocno w kość. Tym bardziej nie rozpatrywałem tej trasy jako możliwej do pobicia życiówki (choć w 2018 roku udało mi się na niej nabiegać 38:26). Treneiro jednak chciał, żeby wystartował, mówiąc, że to zawsze będzie dobre przetarcie. W sumie nie będę narzekać – na zawodach teoretycznie łatwiej wejść na wyższe obroty (choć nie do końca jestem o tym przekonany), więc kiedy usłyszałem pocztą pantoflową, że bieg mimo obostrzeń jest nadal planowany nie zastanawiając się długo, szybko znalazłem się na liście startowej.

Biegnij Warszawo zawsze kojarzyło mi się z gigantycznym tłumem biegaczy. Wielkim biegowym świętem … To jeden z większych biegów w Polsce, a morze biegaczy zalewających Marszałkowską, czy Aleje na pewno zawsze powodował „uśmiech” na ustach warszawskich kierowców.

Tym razem było inaczej – start i meta w okolicy Łazienek – bez wielkiego tłumu, bez kibiców. Jakoś nie czułem wielkości tego biegu, ale w końcu bieg ograniczony był do tysiąca uczestników, a nie blisko 10 000 jak było to w poprzednich latach. Brakowało komunikacji o tym, że bieg się odbędzie, o czym biegacze dawali znać w komentarzach kiedy było już wiadomo, że bieg dojdzie do skutku, a zapisy zostały wstrzymane. Dlaczego o tym piszę? Patrząc na wyniki z wczoraj na mecie zameldowało się 498 osób … 25 osób biegu nie ukończyło. To oznacza, że tak naprawdę blisko połowa planowanego limitu nie została wykorzystana. Na pewno część biegaczy, która zapisała się już rok temu zrezygnowała z uwagi na sytuację epidemiczną, ale nadal myślę, że duże gro osób mogłoby wystartować i cieszyć się z możliwości udziału w biegu.

Wracając jednak do moich odczuć z trasy. Po zawodach miliony pytań, czy jestem zadowolony. Zanim jednak na to odpowiem ważne jest inne pytanie, jakie Kalach zadał mi dzień przed biegiem.

To jak czujesz się na jutro? Ile chcesz lecieć?

Trasa w tym roku była jeszcze mniej sprzyjająca wynikom, aniżeli w poprzednich latach – zamiast jednego podbiegu Spacerową, dostaliśmy do pokonania długa Belwederską – nie raz, a podwójnie! Do tego prognozy zapowiadały silny wiatr, a pogoda jak na Biegnij Warszawo przystało chciała dać ostatni powiew lata.

Nie umiem się odnieść do tej trasy – lecimy mocno, jak zetnie to zetnie.

Nie chcąc analizować ile mogę stracić na podbiegu, postanowiłem, że biegniemy tak jak było by płasko – w końcu kto nie ryzykuje nie pije szampana. Wiedziałem, że łatwo nie będzie, ale z treningów czułem, że biegam mocniej niż kiedyś, więc warto było podjąć ryzyko.

Mieliśmy otwierać po 3:45-3:47 / kilometr (oczywiście po płaskim), a ja nawet chciałem przyśpieszać kiedy będzie z wiatrem, co by wykorzystać chwilowo sprzyjające warunki. Przed samym startem Łukasz zweryfikował, że zaczniemy nieco wolniej, co by mieć siły na podbiegu. Ja nie chcąc wiedzieć jakim tempem biegniemy na dwie minuty przed startem włączyłem zegarek i schowałem go do kieszeni, a za mój GPS i tempomat tym razem posłużył trener. Grzecznie schowałem się za nim i za cel miałem trzymać tempo …

Ruszyliśmy – już na pierwszym kilometrze nie było czuć luzu w nogach, a jak już pierwszy kilometr jest wymagający na dyszce, to za dobrze to nie wróży. Pierwszy podbieg jeszcze w miarę pokonaliśmy, ale już na górze ciężko trzymać mi było Kalachowe plecy. Robiłem jakieś szaleńcze zrywy, kiedy słyszałem Alę i Krasusa, czy Marcelę z Mateuszem, ale na wiele to się nie zdawało. Biegłem lekko wolniej niż narzucone tempo, ale już za chwilę miał być zbieg, który zawsze był moim dużym atutem. Długi krok, rozpędzenie się – to miałem w głowie, jednak nic z tego mówiło moje ciało. Biegnij tyle, i ani sekundę szybciej. To tu minęła mnie sapiąca Kasia, mówiąca – sorry, że sapię.

Kasia stała się teraz moim celem, który starałem się gonić. Miałem ją cały czas w zasięgu wzroku i jak najbardziej chciałem odrabiać straty, jednak praktycznie od początku 6 kilometra poczułem jak by ktoś zalał mi nogi betonem, a kiedy już wdrapałem się ponownie na Belwederską to poczułem już jak by ten beton zastygł, bez szansy na ich odgruzowanie bez młota pneumatycznego. Biegłem tak naprawdę od punktu do punktu. W jednym miejscu była moja Mama, kilometr dalej Tata. Mateusz, Krasus, czy kawałek dalej Bartek. Wyznaczałem sobie małe cele, i dzięki temu przesuwałem się do przodu. Tu właśnie jest zaleta dwóch pętli, bo wiesz dokładnie co gdzie kiedy i jakoś tak łatwiej jest gnać, kiedy wiesz co cie czeka.

Na ostatnie 200 metrów odpaliłem nitro i udało mi się przegonić chłopaka, który z kolei mnie wyprzedził na wysokości 9 kilometra i wydawało się, że dogonienie jego będzie nie możliwe. Co jak co, ale finisz to akurat mam zawsze mocny :)

Zegar zatrzymaliśmy z czasem 40:50, co patrząc na sam wynik jest mega słaby. Takim tempem biegałem przez ostatni czas drugi zakres i nie wymagało to ode mnie większego wysiłku (oczywiście po płaskim). Nie chce mi się dywagować ile mógł zabrać podbieg, ile wiatr, a ile temperatura, choć te przysłowiowe 40 minut przy tej trasie powinienem łamać. Zwyczajnie od początku nie biegło mi się dobrze. Tętno kosmicznie wysokie, a na wartości 180+ to już dawno nie wszedłem.

Popatrzyłem na wyniki innych osób, które znam i ogólnie wszyscy mieli gorsze czasy mniej więcej od 1 do 3 minut. To może trochę pokazywać warunki, z drugiej strony patrząc na wynik zwycięzcy dało się na tej trasie szybko pobiec! Dla mnie wyznacznikiem jest czas na mecie i zależy mi na konkretnym wyniku, tak więc z tego punktu widzenia zadowolony nie jestem, ale jak gadaliśmy z Kalachem – to miało być przetarcie. Nic szybciej bym tego dnia nie pobiegł, a to z czego jestem zadowolony to to, że mimo tego, że było ciężko walczyłem do końca (Krasus – mimo bomby, słyszałem jak krzyczysz – BRAWO – jest WALKA!). Nie widzę możliwości zejścia z trasy, bo jest trudno, bo zwyczajnie jak raz zejdziesz, to później już jest łatwo, kiedy te drzwi zostały otworzone.

Bieg oceniam takie solidne 3 i wierzę w to, że wyszedł z tego solidny trening, który odda w przyszłości, a ja z 10 kilometrami jeszcze się w najbliższym czasie zmierzę! SHOW MUST GO ON!

A tak na koniec … fajnie jest zająć 8 miejsce w kategorii (24 open) w takim biegu … chyba nigdy tak wysoko w biegu na dyszkę nie byłem, no ale wiadomo, że to trochę się przytrafiło jak ślepej kurzej ziarno … mało osób, to i klasyfikacja wysoka, ale i tak fajnie!

One Response to Biegnij Warszawo – czy jestem zadowolony?

  1. Вера pisze:

    Bylo chyba cieplej niz przed rokiem, ale tez i mocno wialo. Juz po pierwszych kilkuset metrach wiadomo bylo, ze trzeba bedzie wlozyc w bieg wiecej pracy. Jestem wiec zadowolony z wygranej, choc z osiagnietego czasu juz niekoniecznie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *