Dwadzieścia tygodni, 122 godziny treningów, 1345 przebiegniętych kilometrów, 71588 spalonych kalorii. Tak w cyfrowym skrócie wyglądały moje przygotowania do Maratonu Krakowskiego.
Czemu o tym pisze? Bo to wszystko mi się dzisiaj przypomniało podczas ostatniego treningu. Wystarczyło 7 kilometrów, 35 minut, żeby prześledzić ostatnie cztery i pół miesiąca. Mimo, że nie nastawiłem dzisiaj budzika to organizm przyzwyczajony do wstawania o świcie o 5:45 powiedział dość – czas wstawać…. Wyjrzałem za okno i zobaczyłem armagedon :) Silny wiatr, lejący się deszcz – no po prostu idealna pogoda na ostatni trening :) No ale w końcu, nie ma złej pogody do biegania. Ubrałem się, założyłem buty i wyszedłem.
I wiecie co? Tak naprawdę się cieszyłem, że pada i że nie są idealne warunki. Ten bieg pozwolił mi stwierdzić, że co by się nie działo w niedziele, czy będzie padać, czy będzie świecić słońce to jestem do tego przygotowany. Przebiegając koło Multikina spojrzałem na podbieg i przypomniało mi się jak ćwiczyłem tam podbiegi, bo była to jedyna odśnieżona pochyła droga kilka miesięcy temu. Chwilę później obraz wspólnego biegania z Moniką w Val Thorens – niby wyjazd na narty – 8 godzin na powietrzu, setka kilometrów wyjeżdżona, a my wracaliśmy i od razu przebieraliśmy się na nasze bieganie. Za kilka metrów kolejny obrazek. Przypominam sobie jak biegłem w tym miejscu o 5 rano, a na zewnątrz było -20 stopni…, jak robiłem 20km rozbieganie w śniegu po kolana w tempie 6:30… i tak w kółko…
Dzisiejszy bieg to taka migawka różnych wspomnień. Jak byłem na 3 kilometrze przypomniało mi się, jak w październiku wbiegałem na metę w Poznaniu. Moment, w którym kończyłem swój pierwszy maraton. Aż mi łzy w oczach wtedy stanęły. Mało męskie, ale jakoś wzruszają mnie takie rzeczy i jak myślę sobie o tamtej chwili to zawsze robi się mokro pod oczami :)) Za chwilę myśl – kurde za dwa dni będzie już za mną. Nadejdzie okres roztrenowania. Nie będzie tyle biegania jak teraz. Czy ja wtedy będę do Marcina pisać smsa.
„Już wiem, jak to jest być alkoholikiem – to tak samo jak nie móc biegać!”
Pół godziny a przywołanie tylu wspomnień. Jeszce nigdy tak szybko nie minął mi trening. Fakt nie był za długi, ale tak naprawdę ani się obejrzałem, a już wchodziłem do windy przemoknięty do ostatniej nitki z bananem na twarzy.
Dlaczego Wam o tym piszę? Bo właśnie dla takich chwil uwielbiam bieganie.
Dla tego, że mogę się całkowicie wyłączyć,
dla tego, że trenując poznajesz fantastycznych ludzi, przekraczasz kolejne granicę.
dla tego, że wychodząc poza swoją strefę komfortu okazuje się, że możesz jeszcze więcej,
dla tego, że z każdym dniem jesteś coraz silniejszy i nie chodzi tu o bieganie, ale o psychikę,
i w końcu dla tego, że sprawia mi to przyjemność, i nie przeszkadza mi to, że pada. Po prostu robię co lubię !
Teraz nie pozostało już nic innego jak wcinać makaron, nogi na ścianę i odpoczywać. Wszystko co miało być zrobione już za mną. Analizowanie tego, czy podbieg będzie na 20 czy 24 kilometrze, to czy będzie wiał wiatr, albo będzie świeciło słońca jest już teraz bez sensu. Nie mam na to wpływu – teraz po prostu trzeba wstać rano za dwa dni i zrobić swoje….
Ten jeden bieg pozwolił mi przekonać się, że moje wcześniejsze analizowanie trasy, temperatury etc, tylko mnie nakręcały nie potrzebnie, że może coś pójść nie tak. Jak zawsze powtarzam – głowa, głowa, głowa :) Zawsze miałem mocną, ale teraz wiem, że jest też nieźle przygotowana :)
Takie to oto moje przemyślenia z dzisiejszego poranka, a teraz czas wcinać dalej makaron.
PS. Zapalona biegaczka zapytała mnie dzisiaj, czy napiszę coś o tym, dlaczego warto przebiec maraton. Właśnie dlatego… dla tych 35 minut które pokazały mi jak stajesz się mocniejszy, i dlatego, czego nie da się opisać słowami – bo to po prostu trzeba zrobić. Rok temu myślałem, że zrobię Poznań i będę maratończykiem i mi starczy. Nie starczy :) To wciąga :)
Słyszałem kiedyś o kimś takim, kto przebiegł jeden maraton i stwierdził, że wystarczy. Słyszałem, ale nigdy nie spotkałem ;-)