fbpx

IronMan California – maraton po rowerze w kierunku Mety

Published on: 8 listopada 2022

Filled Under: Bez kategorii, Triathlon

Views: 2683

Maraton – kiedyś coś nie do pomyślenia, a teraz ten sam królewski dystans do przebiegnięcia po 180 kilometrach na rowerze. O ile kilometry może już są tak bardzo przerażający jak kiedyś, to mając w głowie fakt, że masz już za sobą kilka godzin mocnego wysiłku może budzić w głowie zastanawiania się – czy ja dam radę? To z biegania trafiłem do triathlonu i to ono było zawsze moją najmocniejszą, a zarazem ulubioną dyscypliną. Choć tak naprawdę, od kiedy zacząłem lepiej pływać zdarzały się zawody, gdzie lepiej wypadałem na pływaniu. Żeby nie było – rower uwielbiam tak samo mocno. W Sacramento część kolarska dała nam solidnie popalić. Na 10 dni jakie byłem na miejscu wiało tylko w ten jeden dzień … cóż – jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Pod koniec 180 kilometrów na Malbecu myślałem już o bieganiu – a to właśnie biegania najbardziej się obawiałem przed tym startem …

IronMan – prolog (KLIK)
IronMan – ruszamy na trasę (KLIK KLIK)
IronMan – wiatr, który ryję banię … (KLIK KLIK KLIK)

W ramach przygotowań nie biegałem za dużo – nie robiłem też tych giga zakładek z kilkoma godzinami roweru i biegu. Najwięcej jak przebiegłem po dłuższym dwu i pół godzinnym rowerze to 16 kilometrów zmiennego tempa. Zawsze zależało mi na tym, żeby bieg wypadał dobrze – w końcu to mój konik. Zeskakując z roweru po ponad 6 godzinach byłem bardzo pozytywnie zaskoczony jak dobrze mają się moje nogi. Żadnych skurczy, czy bóli mięśniowych. Pamiętałem też o tym, żeby nie zaczynać za mocno, choć tak naprawdę otworzyłem pierwszy kilometr w około 4:34 – raz, że nogi jeszcze były mocno rozkręcone po kręceniu a dwa, że GPS nie bardzo kontaktował bo bieganiu w kółko po stadionie. Ogólnie postanowiłem biec na samopoczucie, zachowując jednak jakąś zdrowo rozsądkową kontrolę poprzez tętno i tempo. 

Wybiegając minęliśmy się z Anetą i Matem, a ja na pytanie, czy coś potrzebuję odpowiedziałem METĘ. W zasadzie to nie mam pojęcia, czemu tak powiedziałem, bo naprawdę chciałem biec. To “tylko” maraton, a może “aż” 42 kilometry do przebiegnięcia. Fajną sprawą, którą od razu wykorzystałem dla głowy było przestawienie się na mile – to już tylko 26 mil do zrobienia – sama liczba jest sporo mniejsza więc szybciej mija czas. O jakimkolwiek przeliczaniu tempa z kilometrów na mile nie było mowy – serio – tak jak dobry jestem w excela i cyferki to podczas zawodów moja matematyka mocno szwankuje. Głowa jest już zupełnie na innym poziomie. Może dlatego kiedyś prawie wyleciałem w Milionerach z krzesła na pytaniu z matematyki?

Trasa maratonu jaką mieliśmy do pokonania była jedną pętlą, jednak często przebiegaliśmy przez centrum Sacramento. W głowie ułożyłem plan na konkretne kawałki. Pierwszy to dwu kilometrowy odcinek – kilometr i nawrotka – tu znów łapie się z moimi najlepszymi kibicami i słyszę, że mam zwolnić oraz, że Rafał mówi, że mam dużo jeść. Jeść lubię – choć może nie taką ilość żeli. Dzięki odpowiedniemu testowaniu podczas treningów nie miałem żadnych problemów żołądkowych. 

Drugi kawałek trasy to wybiegnięcie wzdłuż rzeki na 6 kilometrów oraz powrót do miasta. Ten fragment trasy przebiegłem już kilkukrotnie – wiedziałem gdzie będzie podbieg i gdzie można spodziewać się punktów żywieniowych. Przez każdy przebiegałem jak burza. Kubek wody do buzi, kubek lodu pod strój, kubek coli do buzi, kubek wody na głowę. Zdarzało się też łapać od wolontariuszy żel. Te też specjalnie testowałem podczas treningów, żeby nie być zaskoczonym czymś co pojawi się na trasie. 

Biegło mi się naprawdę dobrze – sam byłem w szoku jak dynamiczny mam krok i żadnych dolegliwości po dość wymagającym i dłuższym niż planowałem rowerze. Wiedziałem też, że na wysokości 13-14 kilometra będzie mój support. W głowie małe cele – dobiec do 8 kilometra, zjeść żel na 10 kilometrze, dobiec do Anety i Matiego na 14 tym. Cały czas mijałem innych zawodników na biegu i to jest moja ulubiona gra w triathlonie. Eliminacja – biegnąc wyznaczam sobie kolejne osoby, które chcę wyprzedzić. Na powrocie do miasta tempo lekko spadło – znów mierzyliśmy się z biegiem na otwartej przestrzeni pod silnie wiejący wiatr w twarz. 

Teraz przyszedł czas na najtrudniejszy fragment trasy. Kolejna ułożona wcześniej w głowie “mini pętla. Przede mną 9 kilometrów wybiegu z miasta po parku Discovery wzdłuż rzeki. Większość tej trasy też już miałem obcykaną – w upałach można było się tam czuć jak w saunie. Nadal biegło mi się rewelacyjnie – jedyne dyskomfort jaki zacząłem czuć to spięte pachwiny / przywodziciel. Zdarza mi się to co jakiś czas, a podczas ostatniego maratonu jaki biegłem na solo, ten ból praktycznie uniemożliwiał mi bieg. Półmaraton zaliczyłem w okolicy 1:45 – praktycznie co do sekundy zgodnie z planem. Myślałem o tym, kiedy przyjdzie ten moment zmęczenia, a on nie przychodził. Nie wiem nawet, czy za bardzo nie zaczęło mi siedzieć to w głowie. Na końcu mini pętli znajdował się dość mocny podbieg – nie starałem się nawet na nim walczyć tylko lekko drepcząc pod górę wgramoliłem się na wał. To była okolica 24 kilometra i po raz pierwszy zobaczyłem wolniejsze tempo. Po nawrotce znów zmierzyliśmy się z silnym wiatrem prosto w twarz. Miałem wrażenie, że z każdą kolejną godziną siła wiatru się tylko nasilała. 

Tempo zaczęło spadać, a i ja zacząłem przeżywać ten wyczekiwany kryzys. Przypomniało mi się długie wybieganie które robiłem z pomocą Rafała. Przeklinałem go wtedy za to, że z 30 kilometrów, ostatnie poprowadził mnie na rowerze tak, że ostatnie 15 biegliśmy pod wiatr. Z punktu widzenia czasu, bardzo dobrze, że wtedy było ciężko, bo i teraz był to dla mnie zastrzyk energii, żeby się nie poddawać. Wiedziałem, że Rafał siedzi w środku nocy i patrzy jak mi idzie. Było już ciężko, a ja nie potrzebnie otworzyłem też furtkę zatrzymania się. Wszedłem do Toy Toya, w którym spędziłem chwilę, podszedłem jeszcze do bufetu i na spokojnie napiłem się coli i zjadłem kilka precelków – dżizas – jakie one było dobre …

Chwilę później wróciłem do biegu, jednak tempo było już wolniejsze. Znów weszła matematyka – jak będę teraz biec po 5:30 to na ile dobiegnę, czy jak będę biegł po 7 minut to co z tego wyjdzie. To jest coś czego żałuje z tych zawodów, że wszedłem w takie rozkminy ze swoją głową. Na chwilę przestałem mieć fokus na bieg, a wszedłem w tryb bezsensownego myślenia o wyniku na mecie. Sporo osób miało już tu kryzysy i bardzo dużo zawodników szła. KIedy przebiegałem obok kogoś klepałem go po ramieniu, żeby wrócił do biegu, i tak z jakimś jegomościem biegliśmy razem. 

Na wysokości 31 kilometra przebiegaliśmy przez most pod którym w czerwcu piłem winko. Uśmiechnąłem się sam do siebie – pamiętam dobrze ten moment kiedy pierwszy raz odwiedziłem Sacramento – wtedy zakodowałem sobie w głowie, że będzie to dla mnie solidny motywator. Wiatr, który wiał w twarz był naprawdę masakryczny. Przy kolejnym punkcie żywieniowym przeszedłem do marszu i nawet na chwilę się zatrzymałem – a więc to jest ten IRONMAN … są te momenty kryzysowe, to tu trzeba mocno zarządzać głową. Jak dla mnie to pełen dystans jest lepszy niż rozmowa z psychologiem – tu naprawdę powiedzenie dig deep z angielskiego jest bardzo prawdziwe. Trzeba z siebie wykrzesać wszystko co się ma. Nagle 10 kilometrów do przebiegnięcia mogą wydawać się wiecznością. Niby to codzienna poranna przebieżką, a tu jednak kawał drogi do zrobienia. To czego pewny byłem to to, że ten medal będzie mój. Choćbym miał się przeczołgać kiedy przyjdzie prawdziwa bomba. To, że zwolniłem nie było dramatem – bo nadal biegłem, ale mój wewnętrzny krytyk zaczął tu powoli wygrywać walkę z tym, że przecież miałeś biec szybciej…

Ten punkt żywieniowy na 33 kilometrze był przełomowy. Unikałem już polewania się wodą, czy lodem bo zwyczajnie zaczęło być mi już chłodno. Cola, Redbull i uwaga…. Precelki i chipsy. Zatrzymałem się przy tych dwóch tackach i mam wrażenie, że pożerałem słone czipsy jak bym jedzenia wcześniej na oczy nie widział. I to mnie postawiło na nogi. To nie był ten sam krok biegowy, czy tempo, ale znów czułem, że jestem w swoim żywiole. Pragnienie przekroczenia tej mety, pomogło mi przezwyciężyć chwilowy kryzys. Kilometr dalej czekał dość długi podbieg na wiadukt. Pustka totalna … biegłem sam … przede mną żywej duszy, za mną nikogo. Na tym podbiegu była jedna dziewczyna, która kibicowała. Krzyczała, że wyglądam świeżo, pełen sił…. Do połowy wiaduktu jak ją słyszałem miałem siłę wbiec, potem przedreptałem pod górę, żeby na zbiegu dać sobie już luz nogach. Po chwili pojawił się Mateusz … teraz nie było już mowy o żadnym zwolnieniu. To, że Mati był obok było dla mnie czymś niesamowitym. Mówiąc, że teraz gdy wbiegnę do miasta nie będzie już wiało strasznie mnie okłamał, ale jest mu to wybaczone. Za chwilę stała Aneta – dałem szybkiego buziaka i biegłem dalej, a właściwie biegliśmy bo Mati supportował mnie przez kolejne dobre 2 kilometry. 

I nagle pokazała się metą … jednak jeszcze nie dla psa kiełbasa. Do końca zostało 5-6 kilometrów, rozłożone na dwie małe pętle po ścisłym centrum Sacramento. Wiało przeokrutnie, a mi udało się wrócić prawie do tempa z jakim zaczynałem bieg. Znów wszedłem w tryb wyprzedzania ludzi. Niesamowita dawka energii. Szczerze to poza tym, że biegliśmy dookoła Kapitolu, i że było już zimno to nie wiele pamiętam z tego fragmentu trasy. Byłem tylko skoncentrowany na tym, żeby biec i walczyć. 

W jednym z komentarzy od Was przed startem przeczytałem, żeby zwolnić na ostatnie 500 metrów i cieszyć się tym momentem. Może nie zwolniłem na ostatnie pięćset, ale na jakieś dwieście – trzysta – zaraz przed rozwidleniem na dobiegu do pętli. Zdjąłem okulary z oczu i założyłem na czapkę. Uśmiechnąłem się w sercu do siebie, a następnie wbiegłem na dywan prowadzący do mety …

CZAS BIEGU: 3:47:39
TEMPO: 5:22 min / km
MIEJSCE OPEN: 132/2609
MIEJSCE W KATEGORII: 27/321

To Be Continued … 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *