Jedz, pij i nie podpalaj się za wcześnie, że to Twój dzień – tak radziła większość ludzi. Płynęło mi się bardzo dobrze, rower pojechałem lepiej niż zakładałem … czekałem, żeby zejść na bieg … Nie mogłem jeszcze wtedy powiedzieć – udało się, jednak moment, kiedy postawiłem nogę na trawie w T2 dał mi pewne poczucie komfortu. Wiedziałem już, że niedługo przekroczę linię mety…
Chciało mi się sikać – myślałem sobie, że jeżeli zrobię to na samym początku biegu to będzie mi o wiele luźniej. Z drugiej strony to pewnie około minuty w plecy – może wytrzymam? Los zdecydował, że wizytę w plastikowym przybytku odłożyłem na później — najbliższe strefie toiki były zasłonięte przez kibiciów.
Założenie na bieg było rozpocząć po 4:35-4:30 min/km. Jak będzie moc to przyśpieszać od 4 kilometra. Ciekawiło mnie jak będą zachowywać się moje nogi po 90 km roweru, a te od samego początku rozpoczęły dobrą współpracę. Podczas pierwszego kilometra kilkukrotnie spoglądałem na zegarek, żeby nie pobiec za szybko. Tu jednak niespodzianka – biegłem w granicy 4:25-4:20, a tętno jak na rozbieganiu. Zaciągnąłem hamulec i pierwsze 2 km wyszły po 4:25 …
Na wysokości 2 kilometra zauważyłem pierwszego fotografa. Chciałem poprawić numer, żeby był z przodu, a tu niespodzianka – RunEat nie ma numeru startowego. Pasek musiał spaść mi gdzieś na początku biegu. Przez chwilę się przestraszyłem, że dostanę dyskwalifikację – numer startowy był obowiązkowy na biegu. Przypomniały mi się wtedy słowa Kasi – jak coś nie wyjdzie zapomnij o tym i działaj dalej. Wyrzuciłem z głowy myśl o numerze i biegłem dalej – chciałem powiedzieć komuś na punkcie żywnościowym, ale nigdzie nie widziałem sędziego.
Kilkaset metrów dalej przebiegaliśmy przez kładkę. Musieliśmy do niej zbiec, a następnie podbiec po stromych platformach zrobionych na schodach. Poczułem ból w nogach na wysokości kolan. To było coś na pograniczu skurczu – zdarzyło mi się to już kiedyś na wysokości Chodzieży, kiedy pojechałem za mocno rower. Wiedzialem, że tym razem był z zapasem, ale czy 90 kilometrów nie zrobiło swoje? Na 200 metrów lekko zwolniłem – ból przeszedł, a ja dalej biegłem czując się jak na rozbieganiu.
Pomyślałem wtedy – jeszcze 18 – to jak dłuższe wybieganie na treningu. Pełen luz – minęła mnie Iza (1 w kat K18). Chwilę dalej ktoś inny z Polski kibicował. Biegliśmy lekko z wiatrem, więc pozwoliłem sobie na szybsze tempo od początku. Pierwsza 5tka wyszła po 4:25 min/km. Tu też nawrotka, żeby wrócić do strefy zmian. Bieg pod wiatr i tempo lekko spadło o kilka sekund na kilometr. Oglądałem się, czy przypadkiem nie ma gdzieś numeru … Po raz drugi znalazłem się na kładce i tu już nogi nie strajkowały w żaden sposób. Mijając 10 kilometr postanowiłem lekko przyśpieszyć – w końcu została mi niecała godzina biegu…
Na biegu zjadłem już dwa żele Run & Bike na 3 i 8 kilometrze. Na każdym punkcie łapałem dwa kubeczki wody (jeden do picia, drugi do polania się) i często gąbkę nasączoną zimną wodą. Wolontariusze robili świetną robotę – idealnie podawali wszystko, a jak czegoś nie udało się złapać to biegli za Tobą. W planie miałem jeszcze jeden żel na wysokości 15 kilometra.
11 kilometr to ponowne przebiegnięcie przez szpaler kibiców przy strefie zmian. Ta wąska ścieżka i okrzyki ludzi dawały potężnego kopa na drugą część biegu – niewątpliwie tą cięższą. Na trasie cały czas wyprzedzałem, jednak tu już nie było tak wielu zawodników. Przede mną dwa długie proste kawałki, a każda kolejna osoba oddzielona po 60-80 metrów. Ostry zakręt w prawo i przed nami długi kilkuset metrowy podbieg na most – pierwszy z dwóch. Tempo spadło do 4:40 min/km, a ja nie mogłem doczekać, żeby ten podbieg się skończył. Tu stała dziewczyna z Polski – coś czego w ogóle się nie spodziewałem – jej doping dodał mi energii! Dziękuje !!!
Na końcu mostu stała cola. Złapałem ją w biegu i otworzyłem. W ułamku sekundy byłem cały klejący się w coli. Wziąłem łyka z tego co zostało i rozpocząłem zbieg. Radość z tego, że będzie można luźno biec nie trwała długo – na końcu zbiegu rozpoczął się kolejny most. Znów cierpienie – wiedziałem jednak, że to już końcówka, a zaraz zaczniemy bieg po płaskim, a na dodatku po tartanie.
Ostatnie 4 kilometry to krążenie po Triathlon Park Astana, gdzie ścieżki wyłożone są tartanem w różnych kolorach – w zależności od trasy. Przed zawodami myślałem, że to będzie pomagać, jednak zmiana nawierzchni i inne wybijanie nie było wcale takie pomocne – zbiegłem na asfalt. Głowa była już zmęczona – próby kalkulowania z jakim wynikiem wbiegnę na metę mówiły mi, że jak nie przyśpieszę to nie złamię nawet 4:50. Szczerze to było mi wszystko obojętne. Sam fakt zejścia poniżej 5 godzin był już dla mnie sukcesem. Nie zbierałem się specjalnie – cieszyłem się biegiem!
Na finish zdecydowałem się na ostatnim kilometrze. Tu zszedłem już do tempa poniżej 4 min na kilometr. Ostatnie 100 metrów – czerwony dywan, cheerliderki i to uczucie kiedy przekraczasz linię mety. Bieg kończę z czasem 1:33:34 (średnia 4:26 min/km). Niesamowite zadowolenie i wewnętrzna duma z tego co udało mi się osiągnąć. Czas 4:47:45 to dla mnie zupełny kosmos! Coś czego w ogóle się nie spodziewałem!
Nie musiałem nic nikomu udowadniać, jednak fakt zrobienia tego wyniku dał mi poczucie tego, że to co robię ma sens. Wynik miał jednak drugorzędne znaczenie. Tu liczył się ten moment – ta chwila, gdzie kończysz swój najważniejszy start w życiu. Tego dnia wszystko zagrało – dobra szybka trasa, prawie idealna pogoda i dobra strategia na każdej z trzech konkurencji. Do tego ekspresowe strefy zmian.
Kiedy zakładają Ci medal i ubierasz koszulkę finishera czujesz, że ciężka praca nad dążeniem do celu przynosi efekty. Czy dałem z siebie wszystko? Tym razem z radością powiem, że nie. Wiem, że był jeszcze spory zapas na bieganiu. W pływaniu też jest co urywać. To miał być pierwszy start i oswojenie się z połówką. Na rowerze jeszcze dużo do zyskania, ale też i dużo pracy do zrobienia. Ewidentnie połówka mi się spodobała jako dystans i duża też zasługa tego, że praktycznie nie miałem żadnego kryzysu.
To był najlepszy triathlon w moim życiu napisałem do Kalacha dziękując mu za przygotowanie mnie. I tak też było – cieszyłem się praktycznie każdym kilometrem … no poza tymi podbiegami na mosty…
Bartek czekał na mecie. Kocur zrobił cza 4:26, zajmując 2gie miejsce w swojej kategorii. Zaczęliśmy już powoli myśleć, gdzie nasz kolejny wspólny start na połówce z czerwoną Mką. Może Dubaj na początku przyszłego roku? Tak rozmyślaliśmy do wieczora, gdzie los zdecydował inaczej … 19 te miejsce w kategorii dało mi awans na Mistrzostwa Świata. Mimo, że w mojej kategorii wiekowej są wyjadacze, którzy będą zbliżać się do 4 godzin, a ja pewnie będę zamykać stawkę, to jednak takim sytuacjom się nie odmawia. Czy jeszcze kiedyś miałbym możliwość wystartowania na takiej imprezie? Nie wiem … Nie zastanawiając się długo wziąłem slota (obiecuję następny wpis o tym jak wygląda sposób kwalifikacji) … PRZYGODA !!! Tak więc kolejna połówka już za dwa miesiące w RPA…
Triathlon to piękna przygoda dająca poczucie siły, determinacji i wolności. Trwaj w niej nieustannie bo to co robisz ma sens. Trzymam kciuki i kibicuję na MŚ w RPA.
kibicuje w RPA !!! widzimy sie soon!
Gratuluję Łukasz! Dobra robota ;)