Start naszej strefy planowany był na 7:05. W końcu zawody, które rozpoczynają się o sensownej godzinie! Tak to ja mogę zawsze startować – przynajmniej jest to godzina zbliżona do moich treningów. Najpierw jak to w Ameryce hymn – nie śpiewał nikt, puszczony z taśmy. Coś jednak chyba nie zadziałało w planowaniu DJa bo w połowie przerwało i zaczęła lecieć Lady Gaga … Wszyscy w swoich strefach wybuchli śmiechem.
Szybko przesuwaliśmy się do startowego pomostu. Zaraz przed startem od jednego z organizatorów usłyszałem:
Niech wszystkie ciężkie treningi, które robiliście teraz się Wam odpłacą …
Pomyślałem sobie wtedy, albo teraz, albo znów będzie cackanie. Czułem się dobrze, rozgrzewka poszła nieźle, jedynie kuło mnie coś po prawiej stronie brzucha i obawiałem się trochę kolki. Lekko chciało mi się siku, ale to właściwie nie miało znaczenia.
Ostatnia grupa białych czepków była już na lini startowej, a ja razem z pierwszymi zawodnikami niebieskich czepków staliśmy gotowi do zrobienia tego ostatniego kroku. O 9:29 usłyszałem gwizdek i wskoczyłem do wody.
Wszyscy tak wcześniej straszyli, że rzeka Hudosn jest bardzo brudna, wręcz jest jedną wielką plamą oleju, więc spodziewałem się czegoś innego niż dotychczas na zawodach. Okazało się, że woda jak woda – jest po prostu mokra! Śmierdziała miejscami olejem napędowym, ale generalnie to była zwykłą wodą, z przejrzystością porównywalną do Zalewu Zegrzyńskiego. Jedno co było pewne była szybka.
W Hudson jest dość mocny prąd, co mogłem już zauważyć podczas startu pierwszych fal, które płynęły odcinek pierwszych 150 metrów w okolicy jednej minuty. Tak !!! nie pomyliłem się… Płynąłem mocno jak na swoje możliwości starając się pamiętać o kontrolowaniu trasy, i dobrej technice. Tu nie można było się zgubić – płynęliśmy cały czas po linii prostej. We wcześniejszych falach można było zaobserwować jak ludzie po prostu kładli się na plecach, a nurt ich przenosił dalej i dalej. Trochę mnie zniosła bliżej linii brzegowej i poczułem, że płynę lekko wolniej. Próbowałem lekko wrócić do wewnętrznej części, ale nie wychodziło mi to za bardzo więc kontynuowałem pracę na swoim torze.
Wynurzając głowę na prawą stronę obserwowałem ludzi, których wyprzedzam. Najpierw płynąłem w czele swoich niebieskich czepków, po pewnym momencie zacząłem doganiać i wyprzedzać grupę białą. Mniej więcej w połowie trasy znów wysunąłem się na prowadzenie mijając kolejno czepki żółte i fioletowe. Myślę sobie – ale zajebiście – mocarz ze mnie! Chce mi się siku – próbuje to zrobić płynąc, ale nawet kropelka nie kapła.
Biorąc oddech na lewą stronę można było kontrolować jaką część dystansu mamy już za sobą. Co 150 metrów widoczne były tabliczki z dużymi oznaczeniami. To naprawdę super sprawa – bardzo dużo daje dla głowy wiedząc ile zostało do końca. Będąc przy znaczniku 750 metrów naprawdę miałem wrażenie, że zasuwamy co nie miara. Tempo spadło dopiero na 150 metrów przed wyjściem z wody. Chciałem wtedy przyśpieszyć, ale na ostatnich metrach zrobił się po prostu korek. Zawodników było już tylu, że trzeba było mocno slalomować. O ile całą trasę można było pokonać na pełnym luzie to pod koniec było już trochę jak u nas i zdarzyło mi się złapać kilka osób za nogę. Przed samym wyjściem to już w ogóle kolejka jak po mięso w czasach PRLu. Ludzie już praktycznie stali na mule. Płynałem do samego końca, aż dotknąłem ręką podestu. Wolontariusze pomagają wychodzić. Jestem już na kładce i zatrzymuje zegarek.
CZAS PŁYWANIA: 20 min 12 sekund – SAY WHAT ? miało być z prądem, ale, że aż tak?
To daje tempo 1:20 / 100 m – takie samo jak tydzień wcześniej miałem w Bydgoszczy (KLIK KLIK) na odcinku 3 razy krótszym. Jak na mnie to jest kosmiczne tempo i mocno nie realne, więc wierzyłem w mocną pomoc nurtu. Widziałem już też komentarze, że ja tak nie pływam, że pewnie trasa była skrócona. Zegarek pokazał równo 1506 metrów.
Jak się później okazało to popłynąłem całkiem słabo. Ten wynik dał mi dopiero 2101 miejsce na 3143 osoby. Słabo co?
Może jednak coś tam swojego płynąłem, a “słabe” tempo spowodowane było płynięciem bliżej linii brzegowej? Można gdybać, ważne, że jak na mnie czas super, a tak przynajmniej jest jeszcze miejsce do poprawy w Nowym Jorku podczas pływania …
Wybiegając z pomostu wyprzedzam wszystkich jak pendolino. W pewnym momencie widzę, że ludzie siadają obok i zdejmują pianki. Nie myślę długo i robie to samo – dobieg był w okolicy 600 metrów i tak przynajmniej na ostatnich 150 metrach mogłem biec o wiele żwawiej. Podbiegam do roweru, rzucam piankę, zakładam kask i wybiegam. Krzyczę tylko, żeby ludzie zrobili wolny przelot, bo niektórzy to sobie tam spacerowali. Całość zajmuje mi 3 minuty i 20 sekund co daje 26 wynik na 3123 osoby !!! To się nazywa robić zmianę !!! WOW !!!
Staram się jakoś wskoczyć na rower, ale przy tym tłumie, który stoi sobie przy belce i nie wie co zrobić było to dość ciężkie. W czasie biegu z rowerem pękła mi też gumka do buta, więc ten szorował po ziemi. A Asia mówiła, że nie wie ile te gumki mają lat … Eh :)
Zaraz za belką jest zjazd – za nim równolegle do wyjazdu z wody kilkaset metrów dojazd do pierwszego podjazdu. Udaje mi się wtedy wsadzić nogi w buty i już je zapiąć za rzepy. Zewnętrznym łukiem wchodzę w pierwszy zakręt i pierwszy strony podjazd. Staje w bloki i mijam ludzi – jedni się wywracają na tym podjeździe, inni zapobiegawczo schodzą z roweru i wprowadzają go pod górkę. Po chwili jestem już na rondzie i biorę pierwszy zjazd na autostradę. Znów podjazd – tym razem dłuższy, ale łagodny. Jadę cały czas lewą stroną wyprzedzając wszystkich. Czuje się przy tym trochę jak nasi PROsi bo naprawdę wyprzedzałem jak popadnie.
Dostaję mega powera – patrzę na zegarek a tam często prędkość w okolicy 36-37 km/h. Nie podpalam się tylko za bardzo, bo wiem, że czeka mnie jeszcze bieg. Nie mam ze sobą pomiaru mocy, ale staram się jechać na tyle mocno na ile mogę. Arek doradził mi przed Bydgoszczą, że jak pieką uda to znaczy, że jest dobrze, więc staram się cisnąć właśnie na takim poziomie. Kolejne kilometry szybko mijają – raz jest z górki, a zaraz z kolei pojawia się długi podjazd. Trasa jest bardzo pofałdowana – przypomina trochę Sieraków, aczkolwiek długich mocniejszych podjazdów jest sporo więcej. Na dwóch nawet trzeba było wstać z siodła… W sumie wychodzi blisko 650 metrów przewyższenia na 40 kilometrach.
Dochodzi 18 kilometr i jesteśmy już na Bronxie – tu nawrotka i zaraz z górki. Pamiętam jednak, że będzie też mocny podjazd, który przed chwilą był zjazdem, na którym śmigałem z prędkością 65 km/h. Tamtą piątkę pokonałem w 7 min 42 sek (średnia 38,8km/h).
Rozkręcam się co raz bardziej. Co raz bardziej też chce mi się sikać … Na trasie jest całkiem tłoczno – niektórzy wyglądają jak by wybrali się na przejażdżkę po bułki do sklepu. Zjeżdżam ze swojego pasa za pachołki i śmigam pustym środkowym pasem. Zaraz za mną jedzie dwóch chłopaków i co jakiś czas zamieniamy się zachowując przy tym odległość 3 rowerów. Tu raczej na drafting nikt nie patrzy, ale wolę być fair z samym sobą. Przez pewien czas jedzie przede mną koleś z którym razem się rozgrzewaliśmy w parku. Nie mogę przestać się śmiać – jego strój na tyłu cały prześwituje … komiczne, ale przynajmniej było wesoło.
Na 2 kilometry przed metą kolejny podjazd i nawrotka. Patrze na zegarek i widzę, że jest szansa na zejście z roweru zanim czas pokaże 1:35:00. Postanawiam jeszcze pocisnąć na końcówce, a w głowie mam tylko dwie rzeczy – CHCE MI SIĘ SIKU !!! A zaraz jeszcze trzeba zeskoczyć z roweru, gdzie belka jest na końcu stromego zjazdu. Ostatnie 300 metrów roweru to wolno poruszający się peleton. Trzeba mocno wirować, żeby spróbować jakoś przecisnąć się do przodu.
Mocno naciskam na hamulce, żeby zatrzymać się przed belką i nie poszurować nogami po asfalcie. Sędziowie jednak krzyczą, żeby jechać dalej. Prawdopodobnie przed nami sporo osób zaliczyło już niezłego szlifa. Praktycznie wjeżdżam do strefy na rowerze, a zeskakuje dopiero na trawie.
Rower kończę z czasem 1:10:14 zajmując przy tym 198 miejsca na 3137 osób
Biegnę szybko do stojaka. Ktoś obok mnie tak powiesił rower, że zajmuje trzy miejsca. Nie mam czasu na myślenie – wstawiam rower pod stojak i opieram o barierkę. Zakładam Nike Zoom Elite 9. W lewym bucie podwija mi się wkładka więc muszę założyć buta jeszcze raz. Zabieram czapkę okulary i dwie małe buteleczki z zamrożoną wodą.
Wybiegam ze strefy zmian ile sił w nogach i myślę tylko o tym kiedy będzie najbliższy TOY TOY …
A o poszukiwaniach Toy Toyka w Central Parku podczas biegu już jutro w ostatniej części :)
Czyta sie jednym tchem. Emocje rosna z kazdym zakretem i podjazdem. Mega fajnie napisane. Masz lekkie pioro chlopaku, graty:) Czekam na reszte i relacje z Cali. Mieszkalem tam przez troche czasu kiedys, choc moje serce jest w Denver, CO. Tam to dopiero sa trasy biegowe i rowerowe. Prawdziwa bajeczka:) Pozdrowienia
do Denver planuje pojechac na dluzej i potrenowac :)