Nie dalej jak sześć dni temu, kiedy lecąc do Nowego Jorku pisałem o tym jak bardzo udany był start w Bydgoszczy. Patrząc przez okno czułem, że stwierdzenie SKY IS THE LIMIT jest tak bardzo prawdziwe i będące na wyciągnięcie ręki. Dziś znów znajduje się 10 000 metrów nad ziemią – za mną drugi start w życiu na dystansie olimpijskim – start życia to za mało. To było coś czego życzę każdemu sportowcowi – szczególnie amatorowi… To była czysta radość z pasji, życiowych wyborów i realizacji marzeń …
Dwa lata temu pobiegłem maraton w Nowym Jorku. Nie miałem wtedy żadnych założeń, konkretnego tempa – ekscytowałem się każdą chwilą tego biegu. Ten maraton to nie jest zwykły bieg – to jest zjawisko !!! (KLIK KLIK). Rok temu, do NY pojechały dziewczyny – pewnego dnia podesłały mi zdjęcie przystanku autobusowego z plakatem New York City Triathlon – już 16 lipca. Z czystej ciekawości wszedłem na stronę, zobaczyłem, że jest loteria i zamknąłem. Nie planowałem tego typu zawodów – olimpijka to nie mój dystans – jest przecież tam tyle pływania, to kto by się pchał na drugi koniec świata, żeby się tak męczyć? Nie minęła godzina – otworzyłem komputer, wypełniłem formularz zgłoszeniowy – przecież mnie to nic nie kosztuje, a już na pewno mnie nie wylosują. Jest tylu chętnych, że po sukcesie loterii w maratonie tu nie ma szans, żeby się udało. A co jeśli? Wtedy będzie fajna przygoda, a na pewno okazja, żeby wrócić do tak bliskiego mi Nowego Jorku. Po kilku dniach przyszła informacja z tytułem SEE YOU IN THE HUDSON!
To nie miał być żaden start z kategorii priorytetowych. Chciałem do niego podejść podobnie jak do maratonu – całkowicie na luzie, bez żadnej spinki. Taki krajobrazowy. Nawet myślałem o tym, żeby zabrać ze sobą kamerkę na trasę. Nie oczekiwałem żadnych wyników. Gdy ktoś pytał się na jaki wynik liczę, odpowiadałem, że to start dla zabawy. Początkowo chciałem zabrać swój rower, jednak finalnie zdecydowałem się, na pożyczenie od kogoś na miejscu. Tym bardziej nie liczyłem na cokolwiek – nie będę na swoim lowelo, nie będzie miał dobrej pozycji – przejadę się krajoznawczo, a jeśli już to spróbuje pocisnąć na biegu…
W Sierakowie spotkałem Marka, który na codzień mieszka w NY. Okazało się, że ma dokładnie taki sam rower. Piękne czarne Cervelo P2. Zaproponował mi, że pożyczy mi na start, co bym nie musiał płacić za transport roweru, tym bardziej, że po starcie czekała mnie dalsza podróż na zachodnie wybrzeże. Był tylko jeden problem – Marka rower był o rozmiar większy od mojego, więc istniała obawa, że będzie zwyczajnie na mnie za duży. Problem szybko się rozwiązał i już pierwszego dnia w USA dogadaliśmy się z bratem bliźniakiem lowelo idealnie. Nie musiałem nawet nic przestawiać – tak jak wsiadłem to bez żadnego problemu zrobiłem zakładkę 30 km + 4 km biegu. Pierwszy raz w życiu na lekkim treningu jechałem ze średnią 31 km/h. Czułem, że jest dobrze i to był pierwszy bodziec do tego, żeby spróbować jednak powalczyć w NY o jak najlepszy wynik.
Tego samego dnia pojechałem jeszcze na Manhattan poszwendać się po starych śmieciach. Wróciłem na mój uniwersytet Columbia, na którym kiedyś mieszkałem. Zjadłem najlepszą i największą pizzę na świecie. Korzystałem z każdej sekundy tego, że znów jestem w mieście, które tak wiele dla mnie znaczy. Przypominały mi się imprezy w akademiku, truskawkowe marghertity w knajpce THE HEIGHTS… wróciły wszystkie wspomnienia sprzed ponad dziesięciu lat. Umordowany jak pies pluto późnym wieczorem wsiadłem w metro, którym czekała mnie ponad godzinna podróż do domu Marcina i Asi z 3runPL, u których się zatrzymałem i usnąłem. Miałem na to już swój sprawdzony sposób – nastawiałem budzik na odpowiednią godzinę, żeby nie przegapić swojej stacji – w końcu pierwsza zasada triathlonisty mówi – kiedy możesz spać – ŚPIJ!
Dzień później wróciłem na Manhattan odebrać pakiet startowy. Aby to zrobić każdy zawodnik musi odbyć obowiązkową odprawę techniczną. Nie ma tu zbędnego pierdzielenia o wszystkim i o niczym – prowadzący podkreśla najważniejsze rzeczy. Odprawy odbywają się co 30 minut przez dwa dni. Amerykanin, który jest od początku trwania imprezy żartobliwie podkreśla – nastawcie się na rekordy – tak szybko nigdzie nie popłyniecie! Na koniec dostajemy pieczątkę na ręce I LOVE NY i jak to ładnie mówią – YOU’RE ALL SET – do odebrania pakietu. W nim standardowo – numer startowy, czepek, tatuaże z numerami oraz naklejka na kask i sztyce (choć jak patrzyłem na rowery pozostałych to przyklejać można było gdzie popadnie). Jest jeszcze kilka ulotek oraz magazyn Mens Health. Chip oraz koszulkę odbiera się przy osobnych stanowiskach. Nie ma żadnych gadżetów – bojek, desek i tym podobnych i nikt nie narzeka, a sam udział w tej tri zabawie nie jest tani – blisko 400 USD… Szybki spacer po EXPO i wizyta na stoisku z pamiątkami. Tu znów można zostawić majątek – mała naklejka na laptopa 3 dolary, koszulka z nazwiskami zawodników – 30 dolarów, daszek – kolejne 25 … Hajs się musi zgadzać. Samo expo zorganizowane jest na salach konferencyjnych Hotelu Hilton – wystawców jest sporo i można dostać dosłownie wszystko – nawet bieżnię mechaniczną. Wygląda to dużo bardziej profesjonalnie od naszych porozstawianych namiotów przy zabłoconej trawie. Myślę, że to fajny pomysł, aby expo dużych zawodów w większych miastach odbywało się właśnie w tej formie u nas w kraju. Gdynia już jest tego przykładem.
W sobotę popołudniu pojechaliśmy oddać rower do strefy zmian. Tu niespodzianka – strefy są dwie – żółta i czerwona. Do stref przypisani jesteśmy w ramach swoich grup wiekowych. Już widzę co to był by za lament na TRIATHLON (PL), że dlaczego ja tu, a nie tu … :) Wchodząc do strefy czuje się trochę jak na pikniku. Zorganizowana jest w sposób przelotowy – wchodzimy jedną stroną, wychodzimy drugą. Nie jest jednak sprawiedliwa – podobnie jak w Piasecznie na rower wchodzimy i schodzimy tym samym wejściem więc dwukrotnie pokonujemy tą samą odległość biegnąc z rowerem. Mi przypada miejsce przy samym wejściu z wody, więc bieganko z rowerem czeka mnie dwukrotne. Przelot przez środek strefy, po bokach wąsko rozstawione stojaki. Nic więcej – nie ma systemu workowego. Nie ma też popularnych u nas skrzynek. Do strefy teoretycznie można wnieść tylko rzeczy w dużym plastikowym przeźroczystym worku. Drugi taki dostajemy na dzień startu w którym można donieść rzeczy, ale nikt tego nie sprawdza. Przy rowerze można mieć wszystko – może zostać pompka, zakazane jest jednak znakowanie swoich miejsc. Wieszaki są tak niskie, że moja strzała nawet nie może się przecisnąć – muszę podnieść wieszak, żeby wcisnąć. Zostawiam rower oraz w worku kask, buty do biegania oraz buty na rower – resztę doniosę rano.
Mówiąc rano, mam na myśli dla co poniektórych środek nocy. Moja strefa – czerwona otwarta jest do 5:40, żółta zamykana jest już o 6tej. Wchodząc jest jeszcze ciemno – w miarę upływającego czasu widzimy jak niebo zmienia się kolorami, a w tle Washington Bridge powoli zaczyna wschodzić słońce. Na odprawie podkreślano, że za pozostanie w strefie sekundę dłużej grozi dyskwalifikacja, ale o 5:40 to odbywał się tam całkiem niezły piknik. Kilka miejsc jest wolnych, podpytuje organizatora, czy mogę przewiesić rower i bez problemu dostaje zgodę. Ciekawostka – pod każdym numerem na wieszaku jest tekst – ale o tym zorientowałem się dopiero po fakcie, więc nie wiem co tam u mnie było napisane. W strefie zostawiam jeszcze dwie zamrożone buteleczki wody i udaję się w stronę startu.
Po wyjściu ze strefy czeka wszystkich 1.5km spaceru wzdłuż Hudson River. Idąc w stronę wschodu słońca można już obserwować płynących zawodników PRO, którzy do wody wskoczyli już o 5:50 … Płyną tak szybko, że ratownikom na deskach ciężko jest nad nimi nadążyć. Ze sobą mam piankę, strój startowy, żele Run&Bike i mały przeźroczysty worek na depozyt. Zastanawiałem się jak tu zrobić rozgrzewkę skoro nie ma kto mi popilnować rzeczy. Zostawiam worek przy ławce i truchtam sobie na odcinku stu metrowym w tą i z powrotem. Wizyta w toy toyu – koleś przede mną mówi, że nie ma już papieru, ale daje nam całe opakowanie swoich mokrych chusteczek, żebyśmy się podzielili. Punkt siódma oddaje worek do ciężarówki, która przewiezie rzeczy na metę i idę w kierunku swojego “corala” czyli strefy startowej. Są wyraźnie oznaczone dużymi tabliczkami oraz przyklejonymi kolorami czepków – tych jest conajmniej 10 różnych. Na chwilę przed wejściem dopada mnie jeszcze Paweł i życzy powodzenia.
Parę minut po siódmej zawodnicy z czerwonej fali po kolei wskakują do rzeki. Co dwadzieścia sekund po 15 osób zapraszanych jest na start. Poszczególne strefy przesuwają się bardzo szybko, i tak bezpośrednio przede mną wchodzą fioletowe, żółte i białe czepki. Jestem w pierwszej piętnastce czepków niebieskich – Paweł przed wejściem na pomost jeszcze raz życzy powodzenia – zapowiada, że rozwalę tą imprezę. Będąc już na pomoście słyszę słowa od stojącego obok organizatora:
Niech wszystkie ciężkie treningi, które robiliście teraz się Wam odpłacą …
15 sekund później jestem już w wodzie …
… ciąg dalszy jutro :)