Nie dalej, jak równo rok temu, wrzuciłem na swój prywatny profil na facebooku, luźną propozycję o tym, że może by tak pojechać do Londynu na weekend. Tak po prostu, żeby pójść na musical, pobiegać po Hide Parku, strzelić selfiacza z BigBenem, wpaść do Elżuni na herbatkę, a całość weekendu dopełnić zjedzeniem popularnych w UK Fish & Chips …
Temat podłapało kilka osób, było trochę dyskusji, ale koniec końców, nie znaleźliśmy odpowiedniego terminu i sprawa uciekła w eter… Specyfiką mojej pracy, jest to, że raz na 3 miesiące podróżuję do Angli na 3-4 dni. Zazwyczaj wylatuję w niedzielę wieczorem i wracam „killer flightem” lądującym w Warszawie w czwartek o 23:55 … Tyle razy tu przyjeżdżam, a nigdy nie było czasu, żeby chociaż na chwilę wybrać się do Londynu. Tym razem pomyślałem sobie, że przecież to idealny sposób, żeby połączyć firmowy wyjazd z chwilą dla siebie i postanowiłem przedłużyć wyjazd o weekend w mieście, który gościł ostatnie letnie Igrzyska Olimipijskie.
Wylot z Warszawy o 6 tej rano dla niektórych może wydawać się masakrą. Toć to oznacza wstanie koło 4tej, jak nie wcześniej … Na szczęście moje poranne trenowanie tutaj sporo pomaga i organizm jest już do tego przyzwyczajony.
Zawsze na myśl o takich wyjazdach jaram się na maksa, i tak było i tym razem. Budzik nastawiony na 4tą, a ja obudziłem się o 2:13 i już nie mogłem zasnąć. Myślałem tylko o tym, że przecież jak nie pośpię jeszcze to zamiast ekscytować się wieczorną wizytą na musicalu to w ciemnościach teatralnej sali będę robić nic innego jak spać. Nie udało się zasnąć. Dopakowałem ostatnie biegowe ciuszki, które suszyły się jeszcze na suszarce i trochę wcześniej pojechałem na lotnisko. Zjadłem jajecznice o najwyższej możliwej marży na świecie – 25 złotych za 3 jajka … chyba jakaś złota kura musiała je znosić!
Kilka minut po szóstej wzbiliśmy się w powietrze – miałem czytać książkę, ale jak tylko zgasła sygnalizacja zapiąć pasy rozłożyłem stolik, położyłem na nim bluzę i swoją głowę i poszedłem spać :) Przespałem jak dziecko pełne dwie godziny i pełen energii o 7:30 lokalnego czasu wysiadłem na lotnisku w Luton. Kiedyś jechałem z niego do miasta autobusem, tym razem zdecydowałem się na podróż pociągiem. Nie dość, że szybciej, to jak się okazało, końcowa stacja była zlokalizowana 300 metrów od hotelu, który znalazłem na tą jedną noc. Parę minut po dziewiątej byłem już na recepcji – pokoje nie były jednak jeszcze dostępne.
Szybka zmiana ciuchów na hotelowym korytarzu i poszedłem biegać. Po drodze zgarnąłem tylko jakiegoś muffina i polowałem jeszcze na wodę, żeby popić. W pierwszym napotkanym kiosku poprosiłem o butelkę wody, z plecaka wyjąłem 50 funtowy banknot, gościu jednak powiedział, że nie ma rozmienić, kart nie przyjmuje, więc podarował mi wodę i życzył udanego biegu – nie powiem byłem mega mile zaskoczony. Problem pieniędzy dopiero się tu zaczął :)
Nie wiedziałem gdzie biegnę. Spojrzałem tylko na mapę, którą zgarnąłem z punktu obsługi turystów (ale to dziwnie brzmi :P) Dobiegłem do Parku, zrobiłem kółeczko i biegłem dalej przed siebie. Nie przejmowałem się tym, że zatrzymuje się na światłach, że robię zdjęcia. To raczej nie był trening. To było swobodne bieganie po mieście i ekscytowanie się każdą chwilą.
Wiało w pizdu, ale tak serio w pizdu do kwadratu. Jeszcze chyba nie miałem okazji w takich warunkach przedzierać się do przodu :) Obiegłem chyba wszystkie miejsca, które chciałem zobaczyć – Backingham Palace, przy którym odbywała się właśnie defilada, BigBena, piccadilly circus, czyli taki lokalny Times Square, czy w końcu Tower Bridge. Przebiegając obok tego ostatniego postanowiłem złapać w Cafe Nero kawałek ciastka – na samej jajecznicy i muffinie, człowiek za dużo to nie jest w stanie nabiegać. Znów wyjąłem mój 50 funtowy banknot, na co Pani mi powiedziała, że te nie są już w obiegu od 2014 roku … cudownie prawda :)? Tata zaproponował, że da mi trochę funtów bo ma a jemu nie potrzebne, a tu taki zonk :) No nic – na szczęście za wszystko zapłacisz Master Card :)
Planowałem zrobić około 20 km, wyszło 23 z małym hakiem :) Dobiegłem do hotelu znów za wcześnie, ale tym razem Pan był tak miły, że dał mi już klucze do pokoju. Prysznic i na miasto. Byłem już tak głodny, że bliski byłem nawet odwiedzenia McDonalda, który był tuż za rogiem. Przetrzymałem jeszcze głoda przez 10 minut. Dojechałem na Oxford Circus. Oczywiście na ulicy same sklepy – HM, Zara, Gucci i takie tam – a jedzenia jak nie było tak nie ma. Skręciłem w boczną uliczkę i ku mojej wielkiej radości ukazały się same bary – jeden na drugim :) YEAH !!! Wszedłem do tego, gdzie było najwięcej ludzi, a tabliczka wskazywała, że na górze jest więcej miejsc do siedzenia.
Grzecznie, moją piękną angielszczyzną poprosiłem o stolik dla jednej osoby. Pani, która zobaczyła flagę na mojej kurtce Bydgoszcz Triathlon, szybko odpowiedziała po polsku. Zamówiłem pyszną lokalną fish & chips do tego małe piwko, a Pani powiedziała, że triathlonowa reprezentacja Polski je na koszt firmy :) Wyprowadziłem ją z błędu, ale tak jej się podobało, to, że trenuje triathlon i chodzę po Londynie z biało czerwonym znaczkiem na klacie, że podtrzymała ofertę i obiad zjadłem za totalne friko :)
Była dopiero połowa dnia, a tu już prawie cały Londyn zwiedzony :) Postanowiłem poszwędać się trochę po uliczkach idąc w kierunku teatru, żeby odebrać bilety na wieczorny musical. Wstąpiłem po drodze do Nike Town – mógłbym tam wydać fortunę, ale pochodziłem popatrzyłem i wyszedłem, mimo tego, że miałem już upatrzonych kilka rzeczy, ale miałem być twardy i nic nie kupować :)
Droga do teatru trochę mi się dłużyla, i kiedy już trochę podmęczony dotarłem do miejsca, które wskazało google maps, okazało się, że wpisałem adres siedziby firmy, a nie właściwego teatru. Kolejne 2 km do przejścia :) Muszę przyznać, że już trochę miałem dość. Jak tylko odebrałem bilety to zebrałem się do domu na szybką 20 minutową drzemkę :) Nadszedł w końcu moment, na który tak długo czekałem. To nie bieganie po Londynie przekonało mnie do spędzenia samotnego weekendu w Lądku. Możliwość zobaczenia musicalu, na który polowałem już kilka lat w NYC spowodowała, że od razu kupiłem bilety a dopiero później lot. W końcu udało mi się zobaczyć Billy Elliota – musical o chłopcu, który od małego wierzył w to co chce robić i uparcie dążył do celu – trochę przypominał mi małego mnie, ale tym niedługo w oddzielnym wpisie.
Na niedziele plan był prosty. Trening zakładał 20 km, ale wymyśliłem sobie, że pobiegnę na południk zero zobaczyć wschód słońca. Greenwich point oddalony był od hotelu o 11.7 kilometra. Wychodzi w sumie trochę więcej, ale w granicy przywzwoitości :) Jako, że poprzedniego dnia bieganie było bardzo spokojne z dużą liczbą przerw, postanowiłem, że tym razem biegnę bez przystanków. W końcu było ciemno :) Wszystko było dokładnie zaplanowane. Wschód o 7:30 – trzeba wstać o 5tej, wybiec najpóźniej o 5:30, żeby koło 6:30-6:45 być na miejscu (zakładając, że nie będzie za dużo miejsc na zdjęcia :)) Wyszło, jak wyszło :) Londyn nocą wygląda tak samo zjawiskowo jak i w ciągu dnia, więc koniec końców na szczycie znalazłem się punkt 7:30. Na wschód nie zdążyłem bo było już całkiem jasno, ale widok zmieniających się kolorów nieba był i tak zabójczy. Oczywiście po drodze wskazanej przez google maps był zamknięty jakiś mostek, więc biegłem na czuja i wyszło trochę więcej jak 12km :) Powrotną drogę postanowiłem już biec ciągle, żeby wyszedł z tego jakiś trening i tak dzień zakończyłem na 28km. Dobre bieganie w dwa dni 51 kilometrów, a ile przy tym funu :)
Po wrzucaniu postów na fejsunia dostawałem tylko opierdziel od Was, że nie dałem znać wcześniej, że będę w UK :) Następnym razem obiecuję, że zrobię jakieś wydarzenie, a to już za 3 miesiące. Na szczęście udało się spotkać z Ania, która zaprowadziła mnie do mega włoskiej knajpki. Zjadłem carpaccio, ale jak widziałem jakie pizze i owoce morza wjeżdżają na stół, to wiem, że muszę tam wrócić .. szczególnie, że to w Notting Hill, a ja wciąż szukam tam Julii Roberts :) Czekałem na nią chwilę w metrze, ale nie przyszła …
I tak właściwie weekend dobiegł końca. Chciałem zrobić jeszcze tyle innych rzeczy, ale czasu zabrakło. W sumie to dobrze, bo jest pretekst, żeby wrócić. Dla większości osób barierą jest wyjechać samemu na taki weekend. Dla mnie kiedyś to też było, a powiem Wam, że właśnie tego potrzebowałem. Pobyć trochę sam ze sobą (choć nie do końca, bo przecież cały czas aktywny byłem na fanpejdżu). W każdym razie, pierwszy raz spędziłem sam ze sobą czas z dala od domu. W zasadzie mało do kogo mówiłem, poza Thank You, Please, …. Miałem czas pomyśleć o życiu, o blogu, o znajomych :) Naprawdę super sprawa – takie chwilowe wyciszenie :)
Szczerze wszystkim polecam Londyn na biegowy wypad, ale na pewno nie jest to tak tani wyjazd jak Rzym. Anglia jest mega droga, ale to tak naprawdę mega, ale jeśli będziecie mieli okazję to polecam :) Koniecznie połączyć z musicalem!!!
AAAAA…. najważniejsze :) W niedzielę przed spotkaniem z Anią wróciłem do Nike Town i kupiłem bluzeczkę :) Tfu … trzy bluzeczki :)))
- Hotel – 80 GBP
- Pociąg Luton – Londyn – 12.5 GBP
- Metro 1 dzień – 12.5 GBP
- Fish & Chips + piwo – 15 GBP
- Kawa + Ciastko – 6 GBP
- Bilet musical – 80 GBP
Przekozak! Jak dla mnie bieganie w taki sposób jest chyba najlepszym możliwym zwiedzaniem miasta :D W wygodnych ciuchach, bez miliarda plecaków. Ekstra! <3
Świetna relacja foto! Zapisałem się na losowanie na poprzedni rok do London Marathon, ale niestety nie przypadło mi miejsce. Będę atakować za rok. Widzę, to tym wpisie, że bieganie w Londynie to zupełnie coś innego niż u nas ;)