Jeszcze do niedawna mówiłem, że najfajniejszy triathlon to taki, w którym jest najmniej pływania i roweru, a najwięcej biegania. Nie ma co się dziwić – to od biegania zaczynałem i nadal pozostaje to moja najmocniejsza konkurencja, dlatego też cały czas zastanawiało mnie, jak mocne treningi w pozostałych konkurencjach przeniosą się na poziom biegowy.
Po przepłynięciu 19 000 metrów (klik) oraz magicznym przejechaniu 725 kilometrów na rowerze przyszła pora na biegowe podnoszenie formy. Lubię trenować na poziomie morza – zawsze po intensywnych okresach w takich warunkach odczuwam, że biegowo wskakuje na kolejny poziom.
Spora ilość roweru pozwalała na dobrą i długa pracę „w tlenie”, której efekty przenoszą się też na bieganie. 4 godzinne treningi kolarskie bardzo dobrze potrafią wydolność. Dzięki temu mało stawialiśmy na spokojne rozbieganie, a głównie biegaliśmy zakładki oraz elementy szybkościowe. Wszystko to na zmęczonych nogach. Zabieg dość celowy, bo przecież na zawodach nogi nie będą pierwszej świeżości. Nie oznacza to, że obyło się bez zwykłych rozbiegań bo i takie zdarzyły się kilka razy. Te wykorzystywałem do tego by móc zrobić to co lubię najbardziej, czyli pobiegać o wschodzie słońca. Bieg wzdłuż morza, kiedy w oddali powoli wyłania się wielka czerwona żarząca się kula słońca to chyba największy możliwy zastrzyk energii na cały dzień. Jedyny minus to taki, że zawsze była to ta sama trasa, ale przesadą było by gdybym na to narzekał …
Treningi jakościowe wykonywaliśmy na stadionie ośrodka sportowego La Santa, który był oddalony jakieś 30 kilometrów na zachód od naszego hotelu. Ku naszemu zdziwieniu wchodziliśmy tam jak goście ośrodka, a często na bieżni nie biegał nikt poza nami.
Trening podczas którego ja biegałem osiemsetki, a Łukasz tysiące na długo zapadnie mi w pamięci. Nie dość, że wznosiłem się na wyżyny swoich możliwości jeśli chodzi o trzymanie mocnego tempa, to przy tym wszystkim wiał wiatr, który w porywach dochodził do 60km/h. W pewnym momencie kiedy Łukasz mnie wyprzedzał nastąpił silny podmuch, że w ciągu sekundy przestawiło nas na boczny tor. Wtedy pierwszy raz uwierzyłem w to, że jednak bariera biegania mocnych odcinków poniżej 4 min/k siedzi tylko w głowie. W takich warunkach aż chce się z siebie dać jeszcze więcej. Na zdjęciu to chyba jedyne ujęcie, kiedy trener jest za mną :P Na stadionie zrobiliśmy 4 mocne treningi – 3 akcentowe i jedną zakładkę.
Mówiąc o zakładkach to zazwyczaj biegaliśmy w okolicy hotelu. Jedną jednak zrobiliśmy na stadionie, która wymagała biegu ciągłego w drugim zakresie. Trening ten robiliśmy na dzień po tym, jak w górach robiłem 80 kilometrów, w tym niezapomniany 12 km ciągły podjazd na 600m. Logistycznie rozwiązaliśmy to mistrzowsko. Po porannym pływaniu, zapakowałem rower do samochodu i pojechałem do ośrodka. Tam zrobiłem 40 kilometrowy rozjazd na 3 kilometrowej pętli – czułem się wtedy jak olimpijczyk. Wyobrażałem sobie, że zaraz schodzę na bieg, a za mną jest treneiro i Javier Gomez. Miał być to luźny rozjazd, a ja za każdym okrążeniem starałem się przyśpieszać, wiedząc, że żeby pierwszy wejść do strefy zmian (która znajdowała się w samochodzie) muszę naprawdę cisnąć. Łukasza zauważyłem na 13 pętli – jemu też zostało kilka kilometrów do dokręcenia (jechał prosto z hotelu) i tak do T2 dotarłem kilkanaście sekund przed nim. SIŁA!
Tego dnia po zejściu z roweru czekał mnie ciągły bieg 8 kilometrów w drugim zakresie. Udało się pobiec w tempie 4:15, a na koniec zrobić jeszcze 10 stumetrowych akcentów, z czego ostatni wyszedł 14.8 s. Z wiatrem bo wiatrem, ale to była chyba moja najszybsza setka ever :)
Patrząc z perspektywy czasu mam wrażenie, że po tym wyjeździe posiadłem kolejny poziom biegowego wtajemniczenia. Moja głowa oswoiła się z prędkościami poniżej 4 min na kilometr, które kiedyś tak bardzo mnie blokowały, a to wszystko działo się na zmęczonych nogach. Spora liczba zakładek pokazała organizmowi, że połączenie biegania po rowerze nie musi być takie ciężkie jak dwa lata temu kiedy zaczynałem zabawę z triathlonem. Z nadzieją patrzę na nadchodzący sezon i liczę na to, że solidną porcję czasu urwę w triathlonie jeszcze z biegania!
Wyspa na pewno daje super możliwości do treningu w każdym aspekcie. Znajdziemy tu wysokiej klasy stadiony (ten w którym my biegaliśmy i drugi w stolicy Arrecife), płaskie odcinki na promenadach wzdłuż morza oraz mnóstwo niesamowitych trailowych odcinków. „Piesze” szlaki są pooznaczane i tak jak my przemierzaliśmy wyspę na rowerach to można zrobić to czy górskim spacerem, czy biegiem. To jest właśnie ta jedna rzecz, której żałuje, że nie udało mi się pobiegać w surowym, górzystym klimacie wyspy, ale żeby nie było tak, źle udało nam się chociaż raz przejść i zobaczyć gdzie nas jeszcze nie było i gdzie warto wrócić.
Try dyscypliny, dużo ciężkiej pracy zrobionej w 15 dni, ale czy to jedyne rzeczy, jakie robiliśmy na Lanzarocie? Oczywiście, że nie – zwiedziliśmy też wszystko co się dało (no prawie), popróbowaliśmy mnóstwa kalmarów (moje ulubione!) i staraliśmy się z czasu w słońcu wyciągnąć jak najwięcej. O tym już jednak w przyszłym tygodniu w kolejnym wpisie …