Z ręką na sercu – nie chciało mi się już startować … gdyby nie fakt, że jestem ambasadorem Enea Bydgoszcz Triathlon i zwyczajnie kocham tą imprezę, to pewnie by mnie w tym roku w Bydgoszczy zabrakło. Dwa tygodnie wcześniej główny start w 70.3 IM Elsinore, później enduro w Poznaniu i chyba już potrzebowałem odpocząć. Nie tyle fizycznie, bo w ciągu ostatnich dwóch tygodni nazbierało się w sumie niecałe 9 godzin treningu – to jakieś 75% tego co zazwyczaj robie w tygodnie. O ile normalnie czuje w sobie głód startu – to psychicznie potrzebowałem chwile przerwy. Trzy starty tydzień po tygodniu to mój pierwszy triathlonowy hat trick. Do Bydgoszczy jechałem z nastawieniem, że jadę się dobrze bawić, testować nowe rozwiązania, a wynik na mecie nie miał zupełnie żadnego znaczenia… I jak się okazało miej wyje*ane, a będzie Ci dane … i o ile czas na mecie jest lekko oszukany to jak go znormalizujemy to jest to mój najlepszy w życiu czas na dystansie 1/4 IM i po raz pierwszy złamałem 2h 20 min.
Tydzień wcześniej rozmawiałem z Kalachem, że nie chcę się ścigać tym razem – mam ochotę zrobić ten start na pełnym luzie – potraktować to jako dobry trening. Uzgodniliśmy, że jedyne na czym się skupimy to mocny rower, a na biegu mogę sobie przybijać piątki przez całą trasę. Oczywiście życie jak zawsze jest przewrotne, i kiedy w piątek pomagałem w biurze zawodów zadzwonił treneiro i ze swoim stoickiem powodem powiedział:
No to zaczynamy mocno pływanie – pokaż na co Cię stać. Później rower masz jechać tak jakby biegu później nie było – ma boleć – musisz się przełamać, a na biegu zobaczysz co będzie, jak będzie noga podawać to trzeba to wykorzystać.
Tego samego dnia wyszedłem z rana pobiegać – to był test – zazwyczaj przed startem nie robię nic cały dzień, chciałem zobaczyć jak będę się czuł z rozruchem dzień wcześniej. Do kolacji po raz pierwszy przed startem wypiłem wino – zazwyczaj piłem sobie kieliszek dwa dni wcześniej, bo mówiłem sobie, że jak coś pójdzie nie tak to to na pewno wina tego wina (nie Tuska!). Teraz wiem, że mogę swobodnie dodać do rytuału #przedstartowy kieliszek Malbeca. Tym razem zamiast makaronu wybrałem pizzę … no dobra podjadałem Ewie też pikantny makaron.
Źle spałem – praktycznie w ogóle. Znajomi kręcili się do późna – co chwila ktoś wstawał a to do kibla, a to otworzyć / zamknąć okno, a mnie po kolacji bolał brzuch i mega mi się cały czas chciało pić … Nie chciałem nawet patrzeć na zegarek, która jest godzina, co by się nie wkurzać tym jeszcze bardziej …
W strefie zmian musiałem być bardzo wcześnie. Razem z Tri Mama mieliśmy wejście na żywo do Pytanie na Śniadanie. Nie no fajnie podbić telewizje śniadaniową, ale być w gotowości na 25 minut przed wejściem na antenę, żeby zaistnieć mówiąc jedno zdanie przez 10 sekund to takie trochę śmieszne.
Chwilę później byłem już na rozgrzewce – a ta była tego dnia potrzebna jak nigdy wcześniej. Wiał wiatr i było dość chłodno. Po upałach, które tydzień wcześniej męczyły nas podczas Poznania nie było już śladu. Rozgrzewka zawsze dużo mówi mi jak będzie podczas samych zawodów. W uszach motywująca muzyka i wiedziałem, że będzie dobrze. Luźny bieg – sporo wymachów rękoma i trzeba było zakładać piankę. To dla mnie najgorsza rzecz z całych zawodów. Jestem tym tak zestresowany, żeby wszystko zrobić delikatnie i nie porwać pianki, że nawet nie pytajcie. Na 5 minut przed startem byłem już gotowy w strefie startowej.
Wskoczyliśmy do Brdy – nie była zimna, jak wszyscy się obawiali. Powiedziałbym, że była tak w sam raz! Pierwsza część pod prąd – zawsze wydawało mi się, że był dużo mocniejszy, a może po prostu moja poprawa pływania pozwoliła mi już na inne odczucia? Start eksperymentalny, więc i tu postanowiłem próbować nowych rozwiązań. Zawsze pływam na dość długim wyleżeniu i niskiej kadencji. A wiadomo, że kadencja, jest jednym z czynników obok siły jaką włożymy w pociągnięcie wpływającym na tempo pływania. Postanowiłem próbować zwiększyć kadencje i chyba się to nawet udało.
Płynąc w górę rzeki, starałem się być bliżej brzegu. Tam prąd jest mniejszy, jednak kiedy przez chwilę nie nawigowałem to często znosiło mnie jeszcze bardziej do brzegu. Tu na pewno trochę straciłem, jednak zanim się obejrzałem, czy poczułem jakieś zmęczenie byłem już przy żółtych nawrotowych bojach pod mostem. Zerknąłem na zegarek – 8 min 40 sekund. Teraz czas na powrót i wykorzystanie prądu w Brdzie. Tym razem płynąłem przy samych bojach, czując jak woda niesie mnie sama, a ja tylko mocnymi pociągnięciami się napędzam. 5 minut i po robocie … Zbliżałem się już do wyjścia – spłynąłem bliżej brzegu i uznałem widząc bojkę, że trzeba skręcać i nagle przywaliłem w mur doku :) Trochę za szybko skręciłem – trzeba było szybko się ocknąć i dopłynąć tych kilka metrów dalej. Zatrzymuje zegarek, wolontariusze pomagają mi wstać, a ja pamiętam, że jest tam zawsze bardzo ślisko … W biegu patrzę na czas: 13:49 … WOW !!!
Pływanie 13:49 (mata 14:14) – 1:27 min / 100m
overall 57/1114 (5%)
Rok wcześniej popłynąłem 16 minut – poranne wstawanie na 6 ta basen przynosi efekty! I niech mi teraz ktoś powie, że pływanie jest przereklamowane.
2 minuty później siedziałem już na malbecu i cisnąłem w pedały ile się da. Pierwsza część wydawała się, że będzie lekko wolniejsza, bo zakręty nawrotka etc. Pomyślałem, że musi być dobrze, skoro wyszedłem na rower przed Markiem Barczewskim i Wanią (ten jednak startował chwilę po mnie). Normalnie na dojeździe do górki byłem już wyprzedzany – teraz cały czas jechałem sam i nawet mi udało się kogoś wyprzedzić. Na podjeździe doszli mnie wyżej wymienieni i to by było na tyle z wyprzedzania. Cały pierwszy etap jechałem sam – nikogo przede mną i nikogo za mną … a założenie od Kalacha było takie, że jak ktoś mnie wyprzedzi to mam trzymać regulaminowe 10 m (w Bydgoszczy 7 m). Ma zaboleć, ale mam wykorzystać to, że ktoś jest przede mną. No nic – tym razem trzeba samemu jechać ile się da. Miałem próbować jechać ok 200 W (do tej pory najmocniejsza ćwiartka to 190 W). Jechałem coś w okolicy 210 W i postanowiłem się tego trzymać tak długo, aż mnie nie odetnie.
Pierwsze 10 km to trasa z podjazdem i pod wiatr. Powrót to już bajka, gdzie brakowało przełożeń. Nie odpuszczałem na zjazdach – dokręcałem, żeby cały czas trzymać założoną moc. Zanim się obejrzałem byłem już na nawrotce.
Trasę już znałem – wiedziałem gdzie trzeba będzie przycisnąć. Po raz pierwszy w życiu nie przeszkadzała mi górka – o ile zawsze średnia na podjazdach mocno mi spadała, a ja ledwo toczyłem się pod górę, teraz udało mi się wjechać koło 30km/h trzymając wysokie blisko 240-250 W. Na górze przycisnąłem jeszcze mocniej i udawało mi się nadal budować moc w górę. Nie przeszkadzał mi wiatr. Mijając lotnisko na drugiej pętli wiało najmocniej, ale wiedziałem, że jeszcze jakieś 3 kilometry i będziemy już wracać do strefy. Tym razem to ja wyprzedzałem, a nie byłem wyprzedzany. Mijałem nawet ludzi na dyskach. Może w końcu i rower zaskoczył u mnie? Zjeżdżając z górki zsiadłem z siodełka na ramę kładąc się całkowicie na kierownicy. Trochę mnie strach obleciał jak zobaczyłem 70 km/h ale do odważnych świat należy!
Wtedy przestałem kręcić – dałem nogą chwilę odpocząć – ostatnia nawrotka – ciasno i wymijałem zawodników, którzy dojechali na nią przede mną. Zapomniałem zrzucić przełożenia i ciężko było się rozpędzić, ale definitywnie wygenerowałem wtedy największą moc podczas całych zawodów. Chwilę później byłem już w strefie zmian …
Rower 1:08:39 (mata 1:08:51) – 35.5 km/h (NP 215W)
overall 235/1114 (21%)
trasa: 40.58 km
*Czas na 45 km: 1:16:08
Strefa zmian nie była tym razem mistrzowska. Nie mogłem wsadzić nóg do butów – podwijały mi się wkładki – o ile w Poznaniu to rozumiałem bo wcześniej nogi z nich na szybko wyjąłem to tu mnie to trochę zdekoncentrowało. Wyjąłem obie wkładki i ruszyłem na bieg … ten, który miał być przybijaniem piątek na luźno.
Pierwszy kilometr 4:07 i nie czuje większego zmęczenia. Na początku biegu wyprzedza mnie ktoś, mówiąc, że w końcu pobiegnie lepiej ode mnie … Hola hola :) Kilometr dalej bylem już przed jegomościem, który dodałem ze zdziwieniem … „O przyśpieszasz”. Cały bieg podzieliłem sobie na etapy. Biegłem od strefy zmian do Łuczniczki. Później od Łuczniczki do Słonecznego Młyna, i powrót w okolice mety. Dzięki temu nie czułem, że mam do przebiegnięcia ponad 11 kilometrów, a jedynie odcinki długości 1.5-2 kilometrowe.
Nie był to bieg na maksa – raczej kontrolowany mocny bieg – skoro miało być luźno to nie atakowałem zbyt mocno, choć teraz z perspektywy czasu myślę, że trzeba było zaryzykować i zaatakować mocniejsze bieganie. Kiedy patrzyłem na zegarek wybiegając na bieg wiedziałem, że złamania 2:15 jest w zasięgu, a to już dla mnie kosmiczny wynik jak na ćwiartkę (nawet przy skróconej trasie).
Powrót w okolice startu jest niesamowity. Z jednej strony go kocham, z drugiej szczerze nienawidzę. Przebiegam koło wyjścia z wody – zawodnicy z późniejszych tras dopiero kończą etap pływacki. Przybijam piątkę z Kubą – organizatorem. Kibice szaleją – cały czas słyszę Dawaj RunEat, a ja niesiony falą dopingu przyśpieszam – dobre 200 metrów robię mocną przebieżkę w okolicy 3:40 min/km. Kolejna piątka z drugim Kubą – zabieganym konferansjerem i mijam metę wybiegając na drugą pętlę, czując, że mam już mocno w czubie. Ten moment, kiedy mijasz kibiców daje mega powera, jednak kiedy wyszedłem zza zakrętu przy belce rowerowe czuje, że za mocno pobiegłem ten kawałeczek i chwilę zajmuje mi wrócenie do rytmu mojego biegu. Cały czas trzymam tempo 4:12-4:15 min/km. Jak ja bym chciał właśnie tak się czuć podczas połówki – takim tempem z takim luzem!
Mam mały kryzys na 8 kilometrze, ale wiem, że jest już blisko. Spoglądam na zegarek i wiem, że 2:14 jest do złamania. Postanawiam zawalczyć. Ostatni podbieg w okolicy Słonecznego Młyna na most – później już z górki – przybicie piątek z Jolą, Anią i dzieciakami – w końcu są moi kibice! Ostatnia prosta – rozpędzam się i jest już ona – Bydgoska Meta … Z radością ponownie przybijam piontkę z Graczą i wbiegam z uniesionymi rękoma na metę …
Bieganie 46:17 (mata 46:17) – 4:12 min/km
overall 100/1114 (9%)
trasa: 10.99 km
*Czas na 10.55 km: 44:24
Czas na mecie – 2:13:47 (107/1114 i 24/213 w M35) – jakiś totalny kosmos. Jestem przeszczęśliwy, a nie czuje nawet większego zmęczenia. Teraz to jestem trochę zły, że nie próbowałem biec od początku mocno, bo jak to może być, że znów mam lepsze pływanie, od biegania? No ale nie był to mój start A – miała być zabawa. Wyszło zajebiście – w końcu miej wyje*ane a będzie Ci dane…
Oczywiście super wynik dzięki temu, że trasa była krótsza z uwagi na roboty drogowe. W domu postanowiłem sprawdzić jak by to było gdyby dystanse były zgodne z ćwiartką… 2 godziny 19 minut i 10 sekund … to jest dopiero dla mnie prawdziwy kosmos !!! Złamanie 2h 20 min – nigdy się nawet do tego nie mogłem zbliżyć – a tu bum – wyszło pięknie na zakończenie pierwszej części sezonu w triathlonie.
Drugi dzień Enea Bydgoszcz Triathlon spędziłem na kibicowaniu. Czekając na Was na mecie z medalami miałem łzy w oczach – radość kiedy przekraczasz linię mety – linię własnych słabości, wyzwań jest niewyobrażalna dopóki samemu tego się nie poczuje! Widzieć Was w tym specjalnym, niesamowitym momencie z drugiej strony mety to coś czego do tej pory nigdy nie doznałem na taką skalę… radość, uśmiech, zmęczenie, płacz …
Usłyszeć od Was:
„To dzięki Tobie tu jestem!”,
”Twoja książka pomogła mi się przygotować”,
„Wrzucaj dalej posty bo cholernie motywują” jest bezcenne!
Takich słów były wczoraj setki, kiedy blisko 2h czekałem na Was na mecie z medalami.
Dziękuje Wam za To – dodajecie mi niesamowitą energię do działania – Wasza radość jest dla mnie po stokroć ważniejsza od moich własnych osiągnięć! To był niesamowity weekend … Widzimy się za rok na Bydgoskiej mecie!
Będę czekać z medalami!
A teraz czas się brać do roboty bo nowe epickie triathlony czekają :)
Gratulacje! Tydzien w tydzien świetne starty.💪 Dzięki za fajne relacje z których zawsze coś wartościowego wyciągam dla siebie.
Pozdrawiam i dalszych sukcesów połączonych z radością uprawiania tri