Kiedy Kalach po 3 godzinach 54 minutach i 52 sekundach przekraczał linię mety rozpoczęła się dla nas druga część Misji Chiny. Ta druga równie bliska mojemu sercu podróżnika. Można było zacząć poznawać Chiny od wewnątrz, nie zwracając uwagi na to, czy przypadkiem zjedzenie lokalnego jedzenia nam nie zaszkodzi. Po zawodach nie wyobrażam sobie siedzieć w hotelu, czy jeść w regularnej restauracji. Liczy się wtedy tylko tu i teraz. Każdy zakamarek małej uliczki, jadłodajnia przy której trwa budowa, czy stragan na kółkach z którego młoda Chinka sprzedaje jajka sadzone z nikomu bliżej nieznanymi dodatkami…
Po tym jak dotarliśmy do hotelu po zawodach (wracałem na tej super szybkiej rowerowej maszynie) wyruszyliśmy prosto na podbój jedzenia. Wylądowaliśmy w knajpie, gdzie z obrazków udało nam się wybrać co byśmy chcieli zjeść, a przemiła Chinka czikulinka przygotowywała to jedzenie na naszym stole. Przy „składaniu zamówienia” – czytaj pokazywania obrazków, inna czikulinka wskazała na obrazki papryczek. Do wyboru były jedna, dwie lub trzy. Nie chcąc ryzykować wybraliśmy bezpieczną opcję z jedną papryczką. W końcu ma być orientalnie, ale nie za ostro. Nasze mięsiwo, owoce morza i warzywa dusiły się wydzielając apetyczny zapach, a my raczyliśmy się w tym czasie chińskim piwkiem. W końcu patelnia została odsłonięta, a my przystąpiliśmy do jedzenia … po pierwszym już kęsie poczuliśmy, że powoli wypala nam podniebienie… (a wybraliśmy opcję łagodną!). Nie chce myśleć jak ostra była opcja z dwoma papryczkami, nie mówiąc o trzech…
Przed wylotem całą niedzielę mieliśmy na wczucie się w klimat miasta. Kiedy Kalacho odsypiał ja wyszedłem na trening o wschodzie słońca. Niesamowite jest ile można zobaczyć kiedy miasto budzi się ze snu. Biegając można dotrzeć w miejsca, gdzie nigdy bym nie dotarł, bo po kiego miałbym nagle znaleźć się 5 kilometrów na północ od hotelu, skoro tam w zasadzie nic nie ma?
Wróciłem, obudziłem Treneiro i poszliśmy na wspólna przebieżkę po mieście. Bez spiny, bez konkretnego tempa – biegaliśmy i patrzyliśmy gdzie później przyjdziemy. Robiąc zdjęcia mogliśmy pokazać taksówkarzowi, gdzie chcemy by nas zawiózł. Takie pismo obrazkowe …. To był też w zasadzie jedyny moment kiedy to Łukasz oglądał moje plecy hehehe …
Tego dnia postawiliśmy na lokalne jedzenie na ulicy. Po kolei próbowaliśmy nowych zagadek, i nie było takiego momentu, żebyśmy kupili kota w worku. Wszystko było pyszne, a kosztowało tyle co nic … W zasadzie za przysłowiowego dolara smakując jedzenia lokalsów można by przetrwać.
Chiny mimo tego, że ciężko się tam z kimkolwiek porozumieć są pięknym krajem. Nawet taka mała miejscowość o której wcześniej pewnie w Polsce mało kto słyszał potrafi urzec. To dzięki sportowi znaleźliśmy się w takim miejscu i mieliśmy okazję poznawania kultury i kuchni Chin. Dzięki temu, że zawody były w sobotę, a Łukasz miał jeszcze siły w nogach, zdobyliśmy okoliczne góry z przepięknymi widokami i niezapomnianymi wrażeniami.
Nigdy nie zapomnę biegania w tym miejscu …
Do Liuzhou na pewno jeszcze wrócę … tym razem jako zawodnik :)
#mamcel
Super relacja i super zdjęcia Remiś , dobrze to się ogląda , prawdziwie i naturalnie wygląda. :*
Ta strona od dzis jest w moich top3 codziennych lektur :)