O Hawajach nie da się napisać w jednym poście. Ostatnio obiecałem, że kolejny będzie o Kona, ale zanim o Iron Manie, to chciałem napisać Wam o najbardziej spektakularnej rzeczy jaką widziałem w życiu. O tym miejscu dowiedziałem się na kilkanaście dni przed wylotem do USA, kiedy zobaczyłem na facebooku u koleżanki, która właśnie była kibicować zawody Ironmana jedno wyjątkowe zdjęcie. Wtedy o tej 5 rano, kiedy wstawałem na trening a Monika właśnie wrzuciła zdjęcie, wiedziałem, że muszę je zobaczyć …
Lecąc na drugą wyspę w archipelagu mieliśmy dwa cele. Po pierwsze zobaczyć Kona – centrum światowego triathlonu – miejsce, gdzie corocznie odbywają się Mistrzostwa Świata na tym morderczym dystansie. Drugim było zdobycie najwyższego szczytu Hawajaów – Mauna Kea. Szczyt tego wulkanu wznosi się na wysokość 4205 metrów nad ponad morze, a od podstawy zanurzonej w Oceanie Spokojnym do wierzchołka dzieli go 10203 metry, co czyni go najwyższym obiektem na ziemi.
Plan mieliśmy jeden – znaleźć się na szczycie przed zachodem słońca, tak by móc obserwować to magiczne zjawisko z wysokości, na której żadne z nas jeszcze wcześniej nie było. Do tej pory najwyższym miejscem w jakim byłem na ziemi był szczyt Cime de Caron – 3200 m n.p.m we Francuskim Val Thorens gdzie przez kilkanaście lat szusowałem na nartach. Tym razem wyzwanie było dużo wyższe i nie takie proste logistycznie jak by to mogło się wydawać.
Na wyspę Big Island przylecieliśmy z samego rana. Lot trwał może jakieś dwadzieścia minut, a kosztował tyle samo co przelot po Europie między większymi stolicami. Aby dojechać na szczyt w przewodnikach i internetach zalecają posiadanie samochodu z napędem 4×4. Monika wprawdzie mówiła, że nie jest to konieczne, ale, że nie było większej różnicy w cenie postanowiliśmy nie kusić losu i ogarnąć porządną furkę. Zrobiliśmy małą wycieczkę po okolicznych „plażach”, żeby w końcu pojechać do hotelu zostawić manatki i udać się w dość długą wyprawę.
Na Big Island wybraliśmy opcję „na bogato” i spaliśmy w pięcio gwiazdkowym Sheratonie :) A co … jak się bawić to się bawić … Nie ma to jak zapłacić za luksusowy hotel i tak naprawdę tylko się w nim przespać :) A tak na serio to hotel mieliśmy w cenie przelotu, a między nim a innymi była różnica 5 dolków, więc głupio było nie skorzystać. Zrobiliśmy mały rekonesans hotelu, zjedliśmy rybkę i wyruszyliśmy.
Sytuacja wygląda następująco. Jesteśmy na drugim końcu świata. Temperatura na zewnątrz to jakieś trzydzieści kilka stopni w cieniu … na miejscu kupujemy bluzki na ramiączkach, bo w tych z rękawkami nie da się wytrzymać. Z hotelu w Honolulu w którym zostawiliśmy bagaże zabieramy ze sobą jedynie bieliznę na przebranie, szczoteczki do zębów i uwaga … ciepłe dresy, bluzy i kurtki … No taka sytuacja :) Tak zaopatrzeni jesteśmy w stanie zdobywać wulkan … wychodząc z restauracji, która zlokalizowana była przy miejscu, gdzie znajduje się co roku meta IronMena pomyślałem jedynie, że chce mi się siku i pić, ale to zatrzymamy się zaraz na stacji i wszystko się ogarnie. Kilka minut po 13 z poziomu morza ruszamy …
Od samego początku jest pod górkę … i tak będzie przez najbliższe dwie i pół godziny … Stacji jak nie było tak nie ma, a mi zaczyna się co raz bardziej chcieć sikać, nie mówiąc o tym, że cały czas chce mi się pić. Im wyżej tym gorzej – w gardle po prostu pustynia. Przez cały czas niesamowite widoki, powoli zaczynamy przedzierać się przez pierwsze mini chmurki. Po 40 minutach widzimy pierwsze miejsce, gdzie chcemy zatrzymać się i zrobić zdjęcia. Na dwupasmowej drodze nie ma nikogo poza nami. Co jakiś czas tylko przejedzie jakiś samochód, ale generalnie wygląda na to, że tylko my zmierzamy w tym kierunku. Zatrzymujemy się, wychodzimy z samochodu, a tam zimnica. Jesteśmy dopiero na wysokości 1500 m n.p.m, a wieje konkretnie – koszulka z ramiączkami to już nie jest to czego pragniemy :) Włączamy ogrzewanie w samochodzie i jedziemy dalej (crazy right? :))
Na całe szczęście gdzieś w połowie drogi znajduje się ni to stacja postojowa, ni to budka do parku narodowego. Na szybkości korzystam z toalety i z automatu z napojami kupuję wodę :) URATOWANI :) Kontynujemy wspinaczkę (samochodem to łatwo, choć słyszałem, że są zapaleńcy, żeby wjeżdżać tam na rowerze … mi to zajęło by chyba 2 dni, mimo, że to tylko, a może aż 150 kilometrów).
Dwanaście kilometrów przed szczytem znajdujemy się na wysokości 2800 m n.p.m, gdzie ulokowane jest Visitor Center, a zarazem kończy się asfalt … To właśnie tutaj zalecany jest minimum trzydziesto minutowy postój, żeby móc dać organizmowi zaaklimatyzować się do wysokości. Widoki sa po prostu nieziemskie … Tu też postanawiamy założyć nasze dresiwa – po coś w końcu zabraliśmy je ze sobą. Po odczekaniu regulaminowego czasu, postanawiamy dokonać tego po co się tam wybraliśmy. W hotelu ostrzegano nas, że to nic, że mamy samochód 4×4 … ubezpieczenie samochodów z wypożyczalni nie działa na szutrowych drogach … nie przejmujemy się tym jednak, włączamy opcję napędu na wszystkie koła i powoli jedziemy dalej. Niby dwanaście kilometrów, a przed nami wciąż blisko 1400 metrów podjazdu. Ten odcinek zajmuje nam blisko 40 minut.
Na szczycie znajdujemy się jakieś trzydzieści minut po 16tej. Do zachodu słońca pozostaje jeszcze jakieś 30 minut. Jesteśmy drugim, może trzecim samochodem na górze. Widzimy wielkie, najdroższe na świcie obserwatoria kosmiczne, a dookoła nas piękny widok … znajdujemy się ponad chmurami … Jest zimno … bardzo zimno. Robimy kilka zdjęć i postanawiamy schować się do samochodu, aby poczekać aż całe to magiczne show z zachodem słońca się zacznie. Jest tak zimno, że zrobienie jednego zdjęcia powoduje takie marznięcie rąk, że aby zrobić następne muszę lekko rozgrzać ręce w rękawiczkach. Kto by pomyślał, że będąc na Hawajach będziemy trząś się z zimna. Cały czas zaczynają się zjeżdżać mini busiki z Chińczykami w puchowych kurtkach. Zosi nie jest już tak łatwo oddychać, a jeden z turystów po wyjściu z samochodu po prostu padł, inni zaczynają mu pomagać odzyskać przytomność. Na kilka minut przed piątą rozpoczyna się najpiękniejsze widowisko kolorów jakie widziałem w życiu …
Po całym magicznym show wsiadamy w samochód i jako jedni z pierwszych zaczynamy powoli zjazd. Póki jest jeszcze w miarę widno jedzie się całkiem spoko, ale zaraz po całkowitym zajściu słońca jedziemy jakieś dwadzieścia, może trzydzieści kilometrów. Jest wąsko … naprawdę wąsko a nie ma tam, żadnych barierek. Do tego wszystkiego widoki zachęcają do rozglądania się a nie skupienia na drodze. Po trzydziestu minutach ponownie znajdujemy się na asfalcie. Zatrzymujemy się zrobić siku w Visitor Center, kupić orzeszki i wracamy do Kona. Przed nami ponad sto kilometrów do domu a byliśmy już całkiem głodni.
Mauna Kea to najpiękniejsze miejsce jakie widziałem do tej pory w życiu. To jednocześnie też najwyższe miejsce jakie udało mi się zdobyć… samochodem bo samochodem, ale zawsze. Na tym nie mówię jednak ostatniego słowa… Chodzi mi po głowie od jakiegoś czasu pewien projekt, o którym na pewno niedługo się z Wami podzielę, ale moja głowa musi jeszcze do niego całkowicie dojrzeć :)
Tymczasem jeśli się podobało to kliknijcie lajka poniżej i jeżeli kiedyś będziecie mieli okazję wybrać się na Hawaje to to jest właśnie to miejsce, które trzeba zobaczyć. Żadne tam Honolulu … Mauna Kea it is … ! A o Kona już następny wpis … obiecuję!