Są takie dni, kiedy masz na coś ochotę – na nic innego, tylko właśnie na tę jedną konkretną rzecz. Czasami jest to tatar, innego dnia krewetki, wczoraj natomiast cały dzień chodziło za mną carpaccio, albo mule. Wolna środa w ciągu tygodnia sprzyja wyjściu i zjedzeniu czegoś na mieście, szczególnie po 15 kilometrach porannego przedzierania się przez śnieg i 90 minutach popołudniowych ćwiczeń na brzuch i takie tam. Najgorsze jest jak człowiek zrobi sobie na coś nadzieje, a później musi obejść się smakiem…
Kiedy kilka dni temu pisałem o moich planach na 2016, nie wiedziałem, że zaczną się one tak szybko realizować. Punkt 8 wyzwań na 2016 zakłada odwiedzanie nowych knajpek, co najmniej raz w miesiącu. RunEat to poza bieganiem i triathlonem jak sama nazwa wskazuje jedzenie – to co wszyscy kochamy. Tym samym chciałbym dzielić się z Wami moimi subiektywnymi opiniami na temat kulinarnych miejsc, które warto odwiedzać, dla radości podniebienia i serca. Aby być jednak fair z samym sobą, pojawią się też opinie na temat miejsc, które nie przypadną mi do gustu. Tym samym na blogu powstaje nowy dział #namieście w którym znajdziecie recenzję miejsc, które wraz ze znajomymi, a w szczególności moimi jak to same o sobie mówią asystentkami sukcesywnie będziemy odwiedzać.
Warszawscy smakosze owoców morza dobrze wiedzą, że w stolicy świeże połowy można zawsze dostać we czwartki. Co zrobić, że wczoraj była środa, a mi zachciało się muli. Nic nie zrobisz, po prostu musisz znaleźć knajpkę, gdzie dostaniesz to na co masz ochotę. Znam kilka sprawdzonych już miejscówek, ale chcieliśmy spróbować czegoś nowego. Dostaliśmy nawet cynk od koleżanki, że właśnie wczoraj Tratoria Boccone zaprasza na świeże mule. Po skończonym treningu funkcjonalnym byliśmy mega głodni, a do knajpki mieliśmy tylko 3 kilometry więc wybór był oczywisty – jedziemy!
Restauracja znajduje się na warszawskiej Woli, w pobliżu Muzeum Powstania Warszawskiego. Nie jest to nowe miejsce na kulinarnej mapie – przeniosła się do nowej lokalizacji w nowoczesnym budynku. Z zewnątrz wygląda bardzo zachęcająco sprawiając nawet wrażenie prestiżowego. Na szybach widać jeszcze dekoracje świąteczne, wraz z zaproszeniem dla smakoszy whiskey – 40 ml shot Jacka Danielsa za 10 zł.
Już przy wejściu do lokalu powinna się włączyć czerwona lampka. Zapach a raczej smród spalonego tłuszczu intensywnie unoszący sie w restauracji, w której zamierza sie zjeść nie wróży nic dobrego. Dodatkowo jednego można być pewnym. Ubrania po takiej wizycie nadają się do oddania do pralni.
Po wejściu do środka miałem dokładnie to samo odczucie co Renata, ale nie chciałem się jeszcze niepotrzebnie zrażać. To co często mówi o tym, czy warto odwiedzić dane miejsce, to fakt, czy jest ona zapełniona klientami. Była to druga rzecz na którą zwróciłem uwagę. Zaraz przy wejściu zajęte były 3 stoliki, natomiast cała lewa duża część sali świeciła pustkami. Przesympatyczny kelner usadził nas w pustej części, co miało swoją zaletę, gdyż stolik znajdował się w większej odległości od kuchni, z których unosił się nieprzyjemny zapach.
Na stoliku możemy znaleźć tabliczkę z promocjami dnia – jedną z nich jak restauracja sama podkreśla są świeże mule zawsze w środy i czwartki – podobno najlepsze w Warszawie. Jako typowy fejsbukowicz zrobiłem szybkie zdjęcie i zameldowałem się wraz z Renatą i Zosią, która zaraz miała do nas dołączyć. Zdjęcie nosiło tytuł … zobaczymy …
Czekając na Zosieńkę zamówiliśmy zimową herbatę (polecam jednak tą z mojego przepisu), a do tego foccacie z sosem pomidorowym i pesto. Przystawka była smaczna – jak to zwykle bywa spód od pizzy pocięty na kawałki wraz z niezłym sosem pomidorowym i dodatkiem pesto. Bardzo fajne połączenie, które w przyszłości na pewno wypróbuję w swoich kuchennych eksperymentach. Za 8 zł dostajemy cały placek średniej pizzy, który idealnie nadaje się na przystawkę dla dwóch osób i pozwoli zastąpić pierwszy głód. Na temat zimowej herbaty nie ma sensu się rozwodzić – była to zwykła Dilmah do której dostaliśmy obok plasterek pomarańczy z wbitymi czterema goździkami, a do tego syrop o smaku, który miał przypominać imbir – restauracja najwidoczniej zaprasza klientów do interakcji – ZRÓB TO SAM.
I teraz przejdźmy do meritum całej wizyty. Składając zamówienie na danie główne, przesympatyczny (powtarzam to celowo) kelner poinformował nas, że dziś muli nie serwują … SAY WHAT ? Na fejsbuniu zapraszacie, a tu nic nie ma? Poczułem się wtedy jak to dziecko w reklamie McDonalda, któremu bujając się na huśtawce pojawia się banan na twarzy jak tylko zobaczy złote łuki, a chwilę po kiedy huśtawka opada w dół radość zamienia się w smutek. Byłem zawiedziony, ale to tak bardzo… Po prostu miałem smaka na maka mule … takie na białym winie, z dużą ilością czosnku …
TU POWINNO POJAWIĆ SIĘ ZDJĘCIE MULI
Byliśmy już po przystawce i z filiżanką herbaty w ręku, więc opcja szukania innej knajpy o tej porze, kiedy mały głodek był już wielkim głodem nie wchodziła w grę. Wertując menu góra – dół, zdecydowaliśmy się w końcu na zamówienie zapiekanego półmiska owoców morza (60 zł), który mieliśmy podzielić na naszą trójkę, a do tego każde z nas domówiło dodatkowe danie. Zosia zdecydowała się na krewetki z suszonymi pomidorami (24 PLN), Renata makaron z krewetkami w sosie śmietanowym (28 PLN), natomiast ja poratowałem się carpaccio (26 PLN). Mimo dość małego ruchu w restauracji na jedzenie czekaliśmy dość długo – ponad 30 minut.
Tratoria Boccone przyciąga płatkami śniegu umieszczonymi na szybie i estetycznym wystrojem. Jednak nastrój psuje grający telewizor (niestety tak mam, że nie toleruję w restauracjach telewizorów). Swoją bytność w Tratoria zaczęliśmy od zimowej herbaty. I tu pierwsze rozczarowanie: zamiast prawdziwego, świeżego imbiru, sok imbirowy, który można dolać do herbaty. Ja zamówiłam krewetki, które były całkiem dobre, ale już talerz owoców morza był trudno zjadliwy. Gumiaste ośmiorniczki wymagały długiego, cierpliwego żucia, a kalmary trudno było znaleźć w obfitej panierce. Na plus trzeba zaliczyć obsługę kelnerską. Miły, sympatyczny i starający się ratować honor knajpy kelner jest jasną stroną tego przybytku.
Trudno się z Zosią nie zgodzić. O ile wystrój z zewnątrz zachęca, to włoska restauracja, w której leci na dużym telewizorze TVN24 ma z Włochami jedynie tyle wspólnego co nazwę. Carpaccio było smaczne – ciężko jest je zepsuć – mięso było cienko pokrojone, do tego rukola, parmezan i nawet znalazły się kawałki pieczarki. Z dodatkiem oliwy paprykowej pozwoliło zadowolić podniebienie maniaka mięsa.
Kiedy przyszło do półmiska (a raczej talerza), zapiekanych (chyba mam inne pojęcie słowa zapiekane) owoców morza, nadszedł dramat. Ośmiornice – jedna wielka guma, której nie dało się zjeść, kalmary zasmażone w tonie panierki. Krewetki także przeciągnięte i lekko gumowe, jedyne co je ratowało to ostrość smaku. Były naprawdę pikantne. Wraz z daniem głównym podawane są także dwa dodatki – zdecydowaliśmy się na ryż i gotowane warzywa. Oba dodatki były polane pesto (tym samym co foccacia). Ryż smaczny, ugotowany aldente, natomiast warzywa rozgotowane, co pozwoliło mi przez chwilę poczuć się jak Magda Gessler, kiedy po ugryzieniu kawałka brokułu, resztę zostawiłem, przechodząc do kalafiora i marchewki.
Brak możliwości zamówienia muli spowodował że przeszukałam menu pod kątem dań z owocami morza. Wybór padł na makaron z sosem frutti di mare napoli tj krewetki, świeża bazylia, cukinia, czosnek, kiełki. Wydaje sie smakowite połączenie, do tego najbardziej pasował mi makaron typu tagiatelle czyli wstążki. Restauracja daje możliwość dobrania typu makaronu do wybranego z menu sosu (oferując całkiem duży wybór) Niestety w opisie składników sosu nie zaznaczono, ze jest to sos na bazie śmietany. Przez zupełny przypadek dowiedzialam sie o tym, po dociekliwym wypytaniu sie o szczegóły dania obsługującego nas Pana. Zapewniał ze to bardzo dobry sos, zdecydowanie lepszy niż sos frutti di mare z pomidorami. Niestety nie był to najlepszy moj wybór. Wydaje się, że te same składniki ale na bazie oliwy z oliwek byłyby o niebo lepsze. A i jeszcze kwestia świeżej bazyli z opisu sosu – nie było jej na talerzu. Jedynie kiełki. No chyba że sama musiałam jej dodać do sosu ze stojącej na stole doniczki z bazylią.
Dawno nie byłem tak zawiedziony restauracją. Nie jestem maruderem – potrafię wyjść z knajpy mówiąc, że dupy nie urwało, co w wolnym tłumaczeniu oznacza, że można było zjeść, nawet się najeść, ale nie było to nic specjalnego. W Trattoria Boccone po pierwsze sprawiono mi wielki zawód, mimo wyraźnego reklamowania się, że tego dnia można zjeść tam mule, a po drugie owoce morza były po prostu mało smaczne. Naszym subiektywnym zdaniem nie jest to miejsce do którego warto zajrzeć na wspomniane przez nas dania. W menu dostępnych jest także sporo propozycji pizzy, która słyszałem od kilku osób, że jest smaczna, tak więc jeżeli kiedyś będziecie się wybierać, może warto postawić na klasyczny włoski placek?
Teraz mam tylko nadzieję, że następna wizyta w kolejnym miejscu będzie o wiele bardziej smaczna i z czystym sumieniem będę mógł Was do niej zaprosić :)
Jadam tam czasem lunche, bo to koło pracy, nawet parę razy kogoś znajomego zabrałem i nigdy nikt nie narzekał. Jadałem pizzę, makaron i chyba raz jakieś krewetki. Miejsce określiłbym jako „dupy nie urywa” z Twojego wpisu. Może mieli gorszy dzień?
możliwe, nie wiem jak jest w inne dni, ale sam z siebie tam już nie wrócę :)
Nic dziwnego;)