Nie wiem czy kiedyś zastanawialiście się nad tym, że wszystko co się dzieje w życiu to jak takie naczynia połączone. Każda rzecz jaka się dzieje jest jednocześnie następnikiem czegoś co już się zadziało, a jednocześnie przyczyną dla której coś innego właśnie się zaczyna, albo zacznie się dopiero za jakiś czas. Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, ale tak trochę jest, że gdy nadamy czemuś pęd to będzie to się jedynie rozpędzać i przekazywać moc dalszym czynnościom jakie nas napotykają w życiu.
Siedzę właśnie w samolocie do Frankfurtu i próbuje sięgnąć pamięcią – czemu właściwie wybrałem to miasto na wiosenny półmaraton. I tak analizując poszczególne reakcje przyczynowo skutkowe dochodzę do maja ubiegłego roku. Do triathlonu w Sierakowie. Tego samego, w którym za niespełna 3 miesiące będę debiutować w 1/4 IM. Oczywiście mógłbym dalej próbować zagłębić się wstecz, co się stało, że znalazłem się rok temu w Sierakowie, ale dla celów tego posta wystarczy jedynie, że ostatni weekend maja 2014 spędziłem w uroczym ośrodku TKKF w Sierakowie, w którym notabene spędziłem dużą część swojego dzieciństwa.
Genesis
W JBL TriathlonSieraków Treneiro rozpoczynał wtedy sezon i walczył o wygraną w ćwiarze. Notabene to on był pierwszy na mecie i przerwał szarfę, ale w związku z tym, że był to start barceloński (czyli falami), okazało się, że w trzeciej fali znajdował się także zawodnik czołówki i koniec końców jego czas netto był o kilka sekund szybszy niż Treneiro. Wiadomo jednak, że Kalach biega szybko i to on osiągnął najlepszy czas na etapie biegowym (czas, który póki co pozostaje w sferze mojej marzeń w zwykłych zawodach na dychę, nie mówiąc już o osiąganiu takiego wyniku w przypadku triathlonu, gdzie nogi już dostały za swoje podczas 45km roweru). Nagrodą za najepszy wynik podczas biegu był pakiet na maraton w Wiedniu, który to Treneiro oddał mi, i to właśnie tam za 5 tygodni będę walczył o poprawę życiówki na królewskim dystansie (3:24:24).
Sprawdzian formy
Szkoły są różne, wszystkie jednak zmierzają do podobnego podejścia, że dobrym momentem na sprawdzian formy jest pobiegnięcie półmaratonu na 3-5 tygodni przed startem właściwym na maratonie. I tu pojawiło pytanie – gdzie pobiec połówkę, która będzie odbywać się na początku marca. W Polsce jeszcze wtedy nie startuje na dobre sezon biegowy, więc trzeba było szukać czegoś zagranicznego. Tak naprawdę to nie oszukujmy się, i tak szukałbym czegoś poza Polską – weekendowe bieganie w nowych miejscach to jest to coś co tygryski lubią najbardziej. Podróżowanie, nowe miejsca, nowe jedzenie – wszystko za jednym razem.
Na liście pojawiło się kilka miast – Paryż, Rzym oraz Frankfurt. Z francuzami się już od początku nie dogadałem – na pakiet startowy z możliwością pobiegania wokół Łuku Triumfalnego i po polach Elizejskich trzeba zapisać się z dużym wyprzedzeniem. Trasa jest tam sympatyczna, tak więc selfie z wieżą Eifla na pewno jeszcze kiedyś zrobię tymczasem poszukiwania trwały dalej. Rzym – pierwszy tydzień marca częściowo pasował – wyniki z ubiegłych lat pokazywały, że trasa dość szybka (nawet szybsza, niż rekord świata w półmaratonie), ale nie jest on uznawany z uwagi, na sprzyjający wiatr w plecy przez większość trasy. Już nawet byłe zdecydowany, aczkolwiek jeden kilometr tam to taka jedna wielka Agrykola, więc nie chciałem ryzykować, nawet mimo tego, że później już mocno z górki.
Padło na Frankfurt – idealnie 5 tygodni przed maratonem, okazało się, że przeloty w przystępnej cenie – trasa wygląda na szybką (co się okaże już w najbliższą Niedzielę). Jedyne co mnie dziwi cały czas, to że wyniki nie są oszałamiające bo rekord trasy wynosi 1:15, a to jak na półmaraton to wynik dość słaby. Ale może nie jest to bieg obstawiany przez kolegów kenijczyków – no i z kim ja będę się teraz ściagał ?! :) (o ściagniu szykuje się już kolejny wpis :))
Przekraczanie Granic
Część znajomych, jak i część z Was pyta na jaki czas będę biegł, na co odpowiadam, że na 21,1km. Ostatni półmaraton z którego jestem zadowolony to trochę ponad rok temu – Barcelona w lutym. Jak dziś pamiętam, że dostałem wtedy założenia na maila (mimo, że Treneiro siedział na tej samej kanapie co ja – no tak z metr ode mnie :)) – Miałem biec po 4:36, na co dostałem prawie zawału – wtedy to tempo wydawało mi się po prosu absurdalne. Jak się okazało od 5 km zacząłem biec cały czas szybciej i szybciej, a mocnego powera dostałem od 8km, gdzie stała Dorota. Skończyło się z czasem 1:34:18 (czyli po 4:28), co jest aktualną moją życiówką w połówce. Wtedy w pewnym momencie przestałem zważać na założenia, tylko biec na to co czułem – i takie będzie też podejście we Frankfurcie.
W między czasie były jeszcze dwa półmaratony, w których próbowałem przesunąć się bliżej magicznej granicy 1:30. W kwietniu ubiegłego roku Madryt – forma była, potencjał do poprawienia wyniku z Barcelony jak najbardziej – tylko nie na tej trasie. Madryt to bieg górski a nie uliczny, tak więc mimo, że nie udało się wtedy poprawić życiówki to jednak wynik był całkiem ok, jak na profil trasy (1:36).
Katastrofa była w Amsterdamie w październiku. Wtedy wszystko było nie tak – i nawet nie chce teraz o tym myśleć – było mineło. Dodam tylko, że cały bieg pobiegłem wolniej niż normalniej biegam treningi. MASAKRA
Teraz Frankfurt – 8 Marca. Zmiana treningów z typowo biegowych na triathlon pokazała, że moje bieganie też poszło mocno do góry. Stopniowo przychodziła forma – pierwszy sprawdzian, jeszcze na zwykłym trenowaniu tlenowym (czyli bez akcentów tempowych) pokazała całkiem niezły efekt – 15km pobiegnięte średnio po 4:15. Od połowy stycznia doszło kilka treningów tempowych – rozbieganie po 4:30, tysiące po 4:15, dwu tysiączki po 4:20. Wszystkie treningi na dobrym samopoczuciu, spadającym tętnie. Forma przyszła w dobrym momencie. Głowa też mocna jak nigdy – jedyne co może popsuć plany to zaraza, która od kilku dni próbuje mnie łapać, ale ostro walczę z nią czosnkiem i innymi domowymi sposobami – boli jedynie gardło, miejmy nadzieje, że jednak to nie popsuje planów. Pogoda zapowiada się idealna – około 8-10 stopni, stosunkowo ma nie wiać. Czas więc wziąć mocno się w garść i spróbować zbliżyć się do magicznej granicy 90 minut. Cel około 1:30:30-1:31. Ale nie ukrywam, że będę starał się w miarę możliwości aby wynik był poniżej 1:29:59 Czy się uda? Okaże się już w Niedzielę.
Hipokryzja
Byłbym hipokrytą, gdybym powiedział, że nie zależy mi na wyniku. Treningi nastawione są na to by przybliżyć mnie do osiągnięcia zaplanowanych celów. Jednocześnie to treningi są dla mnie kwintesencją sportu i póki co każdy z nich sprawia mi radość – jeszcze nie zdarzyło mi się, żebym szedł na trening bo muszę – a nie bo chcę. Ale o tym więcej wkrótce, gdzie spróbuję wrzucić Wam na tapetę różne podejścia do treningów. Szczerze mówiąc zaczyna mnie już denerwować ostatnio dość modne kreowanie wizerunku w internetach, że bieganie na wynik to jest fe i niedobre. Każdy z nas biega tak jak chce – jeżeli dla kogoś treningi podporządkowane pod konkretny cel są męczące – niech tego nie robi – mamy mieć w tym radość! Ale nie oskarżajmy od razu innych, że się napinają na czas – nie mierzmy innych swoją miarą. Dla mnie tą radością jest wyjście na każdy trening – ale o tym wkrótce.
Konkurs
Zapraszam do typowania mojego wyniku :) Jeszcze raz przypomnę – życiówka z połówki 1:34:18, Cel to wynik poniżej 91 minut, apetyt na złamanie 90. Ile wyjdzie – dowiemy się w Niedzielę. Do wygrania kubek z Frankfurtu :). Wygrywa osoba, która będzie najbliżej oficjalnego wyniku. Swoje propozycje wpisujcie proszę w komentarzu do tego posta bądź pod postem na facebooku.
Jeżeli spodobał Ci się ten post – daj proszę lajka – będzie to dla mnie informacja czy to co robię jest zgodne z Twoimi oczekiwaniami od bloga. Jeżeli jest coś czego chcesz więcej / mniej – też daj znaka :)
A teraz ja odpoczywam a Wy trzymacie kciuki!
Życzę Ci i trzymam kciuki za 1:29:59 ;)