Triatlonista to bez wątpienia osoba, która nie rozumie, że trenowanie jednej dyscypliny sportu to za mało. Pływanie, rower i bieg i weź teraz połącz to wszystko tak, żeby miało to ręce i nogi… Głównie nogi, bo to one jednak dostają największy wpierdziel. Każdy z nas ma bez wątpienia swoją koronną dyscyplinę, a co za tym idzie istnieje i taka, która wymaga największej uwagi. W moim przypadku to rower i dlatego, to na jazdę na rowerze postawiliśmy największy nacisk podczas dwóch tygodni wakacji na Lanzarocie.
Pierwszą rzeczą jaką zauważyłem po wyjściu z lotnisko to był dość silny wiatr. I to nawet nie jest tylko moje zdanie, ale nawet Zibi powiedział, że wieje konkret. Jeszcze trzy tygodnie temu nie byłem wielkim fanem jeżdżenia po górach, a tym bardziej kiedy wieje mocny wiatr. Dlaczego? Zwyczajnie bo jestem byłem słaby. No dobra – dalej nie jest ze mnie Rafał Majka na rowerze, ale po tym wyjeździe pokochałem długie jeżdżenie na rowerze (i to nie tylko po płaskim)
Już pierwszego dnia, zaraz po tym jak dostaliśmy się do pokoju skręciliśmy rowery i wyruszyliśmy na rozeznanie terenu. Wyszliśmy dość późno i mieliśmy jakieś dwie – dwie i pół godziny jazdy zanim zajdzie słońce. Szybko przekonałem się, że płasko to tu nigdzie nie będzie i powoli z zacięciem wspinałem się pod górę. Naszym pierwszym celem było dojechanie do Parku Kaktusów. O tym jak fajne jest to miejsce i wiele innych poczytacie niedługo we wpisie o tym co warto zobaczyć na wyspie jeśli już tam się znajdziecie. Pierwszy rozjazd zakończyliśmy z 45 kilometrami na liczniku, kończąc go na basenie, na którym trenowaliśmy przez kolejne 14 dni (kliku kliku).
Już następnego dnia Zibi, narzucił nie lada wyzwanie, bo czekało nas przejechanie ponad 100 kilometrów w tym wzbicie się na najwyższy punkt wyspy. Wiało jak jasna cholera i gdzieś w okolicy 40 kilometra miałem mały kryzysik. Przejeżdżaliśmy wtedy obok wiatraków, która do końca wyjazdy nazywałem jeb%##^* wiatrakami. Co lepsze nawet wróciłem na to miejsce jeszcze dwukrotnie i już z uśmiechem na twarzy pokonywałem te same podjazdy.
Kiedy tak sobie narzekałem pod nosem, że wieje i to mój wróg, treneiro Łukasz polecił, co bym się zaprzyjaźnił z wiatrem. Potraktował go jako swojego partnera treningowego i to wszystko zmieniło. Przestałem kląć a jedynie się uśmiechałem. Nawet wtedy, kiedy z górki zjeżdżałem z prędkością 11 km/h z wyczepioną jedną nogą z pedałów, co by móc się jakoś zamortyzować przy podmuchach wiatru sięgających 60km/h. Wiatr stał się moim partnerem, i kiedy długi rozjazd planowany na 100km miałem ochotę zakończyć po 80km będąc pod hotelem postanowiłem jechać dalej i dokręcić 20km nucąc sobie pod nosem piosenkę z mini disco Chu Chu ua. Myślę, że gdyby ktoś mnie wtedy usłyszał to pomyślałby, że jakiś nienormalny, ale mi wtedy każdy kilometr sprawiał mnóstwo radości.
Przez cały wyjazd udało mi się zjechać prawie całą wyspę. Nie jest ona dość duża, bo w zasadzie jedną setką można zjechać konkretny kawałek, ale jest gdzie kręcić. Może gdyby siedzieć tam dłużej jak dwa tygodnie to można by się trochę znudzić już trasami, ale tak naprawdę zawsze panują inne warunki, a widoki za każdym razem motywują do dalszej jazdy. Pokonując 725 km udało mi się wjechać na górę wysokości 8200 metrów. Niewiele do Mount Everestu zabrakło, ale jeszcze tam wrócę – w końcu do przejechania jest jeszcze 180km pętla IronMana (chociaż w dużej części trasą już przejechałem). Nie mam pojęcia jak oni wyciągają na tej trasie średnio 36,5 km/h …
Mówiąc o górkach to właśnie o to mi najbardziej chodziło, żeby nauczyć się pracować na podjazdach. Jeden trening, który najbardziej zapamiętam to ten, kiedy do pokonania miałem 12 kilometrowy podjazd. Może nie brzmi jakoś jako wielkie wyzwanie, ale to wszystko po wcześniejszej już 40 kilometrowej jeździe, z czego blisko 30 km było pod górkę. Podjazd ciągnął się i ciągnął, a w mojej głowie wcześniej pojawiały się tylko myśli czy dam radę. Momentami był też dość sztywny, ale obiecałem sobie, że pokonam go bez zatrzymania. I tak też się stało – wtedy na pytanie Zibiego jak się czuję powiedziałem po prostu, że jestem zajebisty :) To był też przełomowy moment, kiedy poczułem, że zarówno wiatr, jak i górki mi już nie przeszkadzają, a jazda na rowerze po prostu sprawia mi przyjemność. Na pomiarze mocy zobaczyłem też, że jestem w stanie generować więcej mniej się przy tym męcząc więc jest jeszcze nadzieja, że RunEat będzie szybciej jeździł na rowerze. Największą nagrodą na tym treningu bez wątpienia był późniejszy długi zjazd, nie licząc pysznego ciastka w restauracji na szczycie :)
Tak naprawdę o tym, jak niesamowita jest wyspa przekonałem się dzięki treningom rowerowym. Wcześniej tylko słyszałem, że jest czarna, ale czy naprawdę? Czy jeżdżąc po turystycznych atrakcjach był bym w stanie odkryć jej prawdziwe oblicze? Będąc na północy jeżdżąc w górach można podziwiać niesamowite kolory, od wszędobylskiej zastygłej czarnej lawy po pięknie mieniące się w świetle słońca zielone odcienie. Przejeżdżając przez centrum wyspy mamy okazję zobaczenia winnic otoczonych wulkaniczną czarnością. Najbardziej niesamowite staje się to, kiedy jedziesz na południe do Parku Narodowego Timanfaya – długa droga a po lewej i prawej stronie nicość – tylko zastygły wulkan. Oczywiście to wszystko na szybko można zobaczyć przez szybę autokaru, ale gwarantuje, że przemierzając to wszystko o sile własnych nóg za pomocą dwóch kółek daje pamiątkę do końca życia!
W tym całym trenowaniu nie można jednak zapominać o największej zalecie. Jestem AMATOREM i robię to dla przyjemności. Są treningi, jak ten o których pisałem gdzie nie zatrzymuje się w ogóle, ale są i takie, gdzie bez wyrzutów sumienia mogę zatrzymać się porobić zdjęcia, czasem usiąść popatrzeć się przed siebie i cieszyć się chwilą – bo to właśnie w amatroskim sporcie jest najważniejsze – robimy to dla przyjemności!
Teraz z perspektywy czasu nie wyobrażam sobie jak mógłbym być na Lanzarocie bez mojego lowelo. Na pytania, czy nie mogę jechać szybciej odpowiadałem – NIE! Jadę i tak na granicy swoich możliwości, a nie chodzi o to, żebym się zajeżdżał, a o to, żeby trening przyniósł odpowiedni efekt, a zarazem z twarzy nie znikał mi uśmiech, kiedy dojeżdżam po blisko 5 godzinach do hotelu. Wtedy na obiad jadłem wszystko!
To był naprawdę niesamowity czas – ciężkiej pracy, ale i czas kiedy poznawałem sam siebie na nowo, a jednocześnie poznawałem wyspę. Zaprzyjaźniłem się z wiatrem, zaprzyjaźniłem się z podjazdami. Pokochałem kolarstwo!
Za każdym razem na długim rowerze zastanawiało mnie tylko jedno – jak zniosą to moje nogi na jutrzejszym mocnym bieganiu (np. 10×800), ale jak to mówi trener, czasami za dużo myślę :) Ale o tym już w kolejnym wpisie :)