Mówi się, że jesteś tak dobry, jak Twoje ostatnie zawody … Po połówce w Ślesinie czułem pewien niedosyt. Wiedziałem, że jestem w dobrej dyspozycji, ale sam start nie pozwolił mi wykorzystać w pełni tego co wypracowałem. Z jednej strony zadowolenie, z drugiej brak pełnej satysfakcji. Pierwszą rzeczą jaką zrobiłem w Ślesinie po powrocie na kwadrat było wejście na stronę malborskich zawodów i po chwili trzymając kieliszek wina w ręku, byłem już na liście startowej … A przecież w Malborku nie planowałem startować. Plan obrony zamku był jasny – jadę kibicować Kalachowi (KLIK KLIK) … jednak skoro jest dzień wolny przed Łukasza startem, miejsce w samochodzie na rower się znajdzie, to dlaczego nie?
Jestem zdanie, że jakie nie były by zawody to zawsze jest to najlepszy trening. W moim przypadku, szczególnie połówki, jeśli nie idą do końca zgodnie z planem, to zawsze podnoszą mnie na wyższy sportowy poziom. Długi intensywny wysiłek jest zawsze doskonałym bodźcem, którego nie mamy szansy doświadczyć w codziennym planie treningowym.
Do startu w Malborku postanowiliśmy podejść głównie z super kompensacji, choć nie brakowało też kilku intensywniejszych treningów na rowerze. Nie były to żadne długie sesje, jedynie kilka minut na bardzo wysokich watach. O tym, że połówka w Ślesinie mocno mnie pobiła mogły tylko kolejne treningi … luźne rozjazdy na rowerze robiłem ze średnią bliską tą, którą miałem na zawodach, a Training Peaks co trening pokazywał kolejne medale za najlepsze 5/10 minut watów jakie przejechałem kiedykolwiek. Czasem trzeba mocno przepalić nogę – przełamać się – jak to mówią – jeb$%* talent, tylko praca!
Przed zawodami dzień przed raczej nie robię nic – jakoś zawsze byłem przekonany, że lepiej odpocząć, a niżeli wychodzić na krótki rozruch. Tym razem było inaczej – obudziliśmy się z rana i z Panią Trener Dorotą podjechaliśmy pod zamkowy bramy, co by wspólnie odbyć krótką przebieżkę po biegowej trasie. Przypominały się wtedy czasy, kiedy biegaliśmy razem po promenadzie w Barcelonie, czy jak poszliśmy razem na 20 kilometrowy bieg po Lesie Kampinoskim. Mam nadzieje, że to czasy jeszcze wrócą … Tymczasem podczas samego biegu powiedziałem do Doroty, że mam wrażenie, że kiedy jestem na zawodach to nie wykorzystuje do końca swoich możliwości – wchodzę w swoją górną granicę strefy komfortu i brakuje mi jakiegoś bodźca do zebrania się i walki od początku do końca …
Miłą niespodzianką tych zawodów był numer startowy jaki dostałem … JEDYNKA … taka sytuacja ma małą szansę się powtórzyć, więc jak to mówią – numer zobowiązuje i ewidentnie był to jeden z tych bodźców, który dał mi potężnego kopa motywacyjnego na sam start …
Wszyscy straszyli, że woda w Nugacie vel. Nogacie jest zimna … wskoczyłem do niej zaraz na samym początku stawki … rześko może i było, ale daleki byłbym od stwierdzania, że zimno … po koniec kwietnia, kiedy pierwszy raz wskoczyliśmy do jeziorka Dziekanowskiego temperatura wody była zdecydowanie niższa.
Założenie w wodzie było proste – na pełnej petardzie do żółtej boi za mostem, potem wejść w swój rytm i mocno do samego końca … to przecież tylko kwadrans pływania. Na zawodach cały czas myślę o tym, aby odpowiednio trzymać ułożenie głowy i o mocnym pociągnięciu od samego początku do końca. Staram się też łapać nogi i płynąć za mocniejszymi zawodnikami, tak, żeby czuć, że jest to dla mnie wymagające. Kiedy płynę w nogach i czuję, że nie jest to dla mnie większy wysiłek, wychodzę i płynę solo.
Uwielbiam ten moment, kiedy mijam kolejną boję nawrotową i przy każdym oddechu na prawą stronę widzę zamkowy mury. Jest w tym sensie pewna metafizyka i cała walka o zamek nabiera prawdziwego znaczenia. Kilka minut później znalazłem się już przy wyjściu z wody.
Zegarek zatrzymałem z czasem 15:39 – rzekłbym – dupy nie urywa – powinienem popłynąć conajmniej minutę szybciej. Nie przejmowałem się jednak tym zupełnie – może było więcej, może pływanie w Malborku ogólnie jest wolne (ja przynajmniej pływam tam zawsze wolniej …. Co najważniejsze poprawiłem już czas do poprzedniego roku o minutę i z bojowym nastawieniem ruszyłem w pogoń przez strefę zmian.
W Malborku mamy możliwość decydowania, czy wykorzystujemy system workowy, czy kuwety przy rowerach. Jestem dużym zwolennikiem worków – dlatego też T1 zdecydowałem się zrobić zaraz przy wejściu do strefy. Niestety rano jedna z Pań Sędzin kazała mi zabrać kask z worka do roweru … jak się później okazało cała reszta trzymała kaski również w workach … no nic to tylko kilka sekund wolniej, jednak dość szybko znalazłem się już na rowerze.
Tu usłyszałem Kalacha, żebym się rozkręcał, a ja mocno ruszyłem do przodu. Dość szybko zapiąłem buty i starałem się wejść na co raz wyższe obroty. Tu pojawił się pewien problem – pomiar mocy nie połączył się z licznikiem. Ten jednak zaskakiwał mnie podwójnie. Prędkość jaką widziałem była jakaś z kosmosu. Cała pierwsza część z wiatrem pozwalała jechać dość żwawo jak na mnie … Nie wiedząc z jaką jadę mocą postanowiłem kontrolować tętno. Po raz pierwszy udało mi się jechać całe 45 kilometrów na mocnym tętnie bliskim 150 uderzeń, co dla mnie jest mocniejszym wysiłkiem na etapie kolarskim. Po kilkunastu minutach mija mnie kolega, który rzuca tekst …
„Kurde, ale Ty dzisiaj mocno jedziesz”
Pierwsza nawrotka i szybko można się zorientować z czego wynikało 37 km/h na pierwszym etapie. Powrót pod wiatr, aczkolwiek można było z tym wiatrem współpracować. Kiedyś już nauczyłem się, żeby nie walczyć, a dostosować się do warunków. Nie wiedząc na jakiej mocy jadę, cały czas starałem się kontrolować tętno, a jednocześnie jechać tak mocno, co by bolały mnie nogi … AAAA …. no i jechać na wysokiej kadencji, aby nie powtórzyć błędu ze Ślesina.
Początek drugiej pętli nie zapowiadał się ciekawie. Zaraz przed wiaduktem zawiało tak mocno, że taśma oddzielająca nasz pas ruchu, od samochodów znalazła się po mojej lewej stronie. Już widziałem wywrotkę, szybko położyłem się całkowicie na rowerze schodząc z siodełka na ramę i na szczęście taśma zerwała się, a ja nie zaliczyłem spotkania trzeciego stopnia ze słupkiem. Wiedziałem, że znów jesteśmy na tej części trasy, gdzie trzeba cisnąć jak najmocniej, żeby wykorzystać wiatr w plecy.
W połowie drugiej pętli zaczęło padać … choć lepszym określeniem było by … zaczęło lać. Nie widziałem praktycznie nic przez szybkę w kasku i przeszło mi przez myśl, żeby ją wyrzucić. Na nawrotce z uwagi na brak widzenia i mokrą nawierzchnię wyhamować trzeba było praktycznie do zera i zaczęła się walka z wiatrem … był już dużo silniejszy niż te 37 minut wcześniej, jednak nadal starałem się współpracować, a nie męczyć. Średnia spadała, ale to było do przewidzenia… Marzyło mi się zejść z roweru z czasem 1:16 … Na belce zameldowałem się ponad minutę szybciej, zaliczając swój najszybszy rower na trasie ćwiartki ze średnią 36.2 km/h.
Jak się w domu okazało, pomiar mocy połączył się z zegarkiem i Waty się zapisały … Wyszło nieźle – 3.5 W/kg co jest moim też najmocniejszym rowerem na ćwiartce, a tego dnia myśle, że mógłbym utrzymywać ten poziom wysiłku przez kolejne 45 kilometrów.
Ekspresowa strefa zmian i już czułem jak trzęsie się pode mną most prowadzący w stronę zamku. Spojrzałem na zegarek i postanowiłem lekko zwolnić, kiedy zobaczyłem tempo 3:30 min/km. Chciałem biec w granicy 4-4:10. Pierwsze dwa kilometry złapane po 4 min … tu też mijam Justynę i Rafała, którzy tego dnia mam wrażenie, że byli na trasie w każdym możliwym miejscu.
Po raz pierwszy jestem całkowicie wyłączony na uśmiechy, przybijanie piątek. Słysze od Rafała, że mam 5 minuty straty do trzeciego zawodnika i tylko sobie pomyślałem … po co mi ta informacja, przecież to przepaść. Po chwili słyszę, że brakuje już tylko 4:10 minut. Kurde – teraz to nie można się poddawać tylko cały czas trzeba biec swoje, skoro cały czas odrabiam. Nie liczyłem na pudło, ale to na pewno dodawało motywacji do tego, żeby nie odpuszczać.
Praktycznie nie zerkałem na zegarek – biegłem tyle ile się dało, a kiedy czułem, że zwalniam starałem się zbierać na krótki odcinek, żeby ponownie napędzić się do mocnego tempa. Przyszedł czas fosy – tak … wiem, wiem … to klimat zawodów i coś czego nie ma nigdzie więcej na świecie, ale szczerze nienawidzę tego etapu. Noga lata jak chce, raz śliska trawa, raz jakiś kamień, a do tego jeszcze to całkowicie bezsensowne rondo po kamieniach … no ale co zrobisz, jak nic nie zrobisz – trzeba lecieć swoje.
Na tym rondzie tradycyjnie dochodzi mnie Robert Czysz (zwycięzca naszej fali), który jak zawsze mnie klepie i biegnie już na metę. To już taki nasz stały element rywalizacji, że Robercik jest o pętlę szybciej ode mnie :)
Wyruszam na drugą pętle – tu Dorota podaje mi zimną colę i krzyczy, żebym się rozkręcał i wyprzedzał. W końcu zaczynam grać w moją ulubioną grę na triathlonie – eliminowanie biegaczy przede mną. Jestem świadomy tego, że to zawodnicy, którzy dopiero są na pierwszej pętli, ale sam fakt, że wyprzedzasz dodaje siły. Bieg mija mi bardzo szybko i nawet nie wiem kiedy znów znajduje się w mojej „ulubionej fosie”. Słyszę od Doroty, żeby jeszcze się zebrać i na ostatnich metrach już na terenie mety wyprzedzam smerfowego zawodnika przed sobą. Bieg kończę ze średnim tempem 4:10 min/km co jest moim najszybszym biegiem na zawodach do tej pory, aczkolwiek nadal mam pewien niedosyt. To jednak daje powód do pozytywnego myślenia, że na bardziej stabilnej trasie będę w stanie pobiec jeszcze szybciej.
Na mecie melduje się z czasem 2:18:36 ustanawiając swój nowy rekord życiowy na ćwiartce, a jednocześnie poprawiając wynik z poprzedniego roku o ponad 4 minuty …
I co … i to by było na tyle z triathlonów w tej części roku. W weekend jeszcze raz poczujemy atmosferę tri zawodów, ale tym razem już w formie sztafety. W następnych tygodniach skupię się głównie na bieganiu i jeszcze w tym roku podejmę próbę ataku na życiówki z 10 kilometrów i półmaratonu … a co będzie dalej to się okaże w niedalekiej przyszłości.
Dobrego dnia – ja lecę biegać!