Znasz ten moment, kiedy z jednej strony cieszysz się, a z drugiej czujesz pewien niedosyt? Moment, kiedy towarzyszą Ci ambiwalentne uczucia? Masz powody do radości, bo po raz kolejny odnotowujesz progres, ale jednocześnie myślisz, że to nie jest szczyt twoich możliwości?
Tak było ze mną w minioną niedzielę podczas biegu w Wiązownej. Właśnie wbiegłem na metę 5 kilometrowego biegu, spoglądam na zegarek, na tabelę wyników, miła wolontariuszka zawiesza mi medal na szyji, inna podaje butelkę wody, próbuję złapać oddech…
Niespełna 20 minut wcześniej ustawiłem się na linii startu. Idealnie rozplanowana rozgrzewka. W strefie jestem na minutę przed wystrzałem startera. Po raz pierwszy nie czuję żadnego stresu. Traktuje to jako mocny trening. Wiem, że jestem teraz w mocnym treningu – tydzień po dwutygodniowej pracy na obozie na Lanzarocie, a moje przygotowania skupiają się nad uzyskaniem najlepszej formy na sezon triathlonowy. Niemniej jednak na starcie chcę dać z siebie wszystko. Startuje rzadko, i jak już jestem na zawodach to wiem, że po to, żeby zostawić swoje serce na trasie.
Wystrzał – tu nie ma co analizować spoglądać na zegarek. Od początku trzeba biec mocno, a później walczyć, żeby to tempo utrzymać. Na szczęście wyrosłem już z tego, że tłum mnie niesie. Biegnę swoje i pierwszy kilometr łapię 3:39. Myślę, jest dobrze – po tyle chciałem biec. Spodziewałem się wiatru w plecy, ale jakoś miałem uczucię, że jednak biegniemy pod wiatr – może dlatego kosztowało mnie to trochę za dużo energii. W sumie to nie można mówić, że wiał jakiś wielki wiatr, ale przy takich prędkościach to już jest to zawsze strata kilku sekund.
Dalej nie idzie już tak jak chciałem. Nie czuję zmęczenia, ale nie jestem w stanie biec szybciej jak 3:45-3:50. Liczę na to, że po nawrotce uda się złapać wiatr w plecy i przyśpieszyć. Uczucie błędne – nogi nie do końca świeże i odczuwają jeszcze późny trening rowerowy z czwartku. Po minięciu nawrotowego słupka dzieje się jakaś niesamowita energia. Co chwila ktoś krzyczy „Dawaj Łukasz”, „Ciśnij RunEat”, „Dawaj Runit” … to naprawdę niesamowite uczucie, kiedy wiesz, że ktoś Ci dopinguje i dodaje to niezłego kopa. Kolejne kilometry są o 2-3 sek szybsze, ale nadal trochę brakuje do planowanych 3:40-3:42. Kiedy mijam ostatni znacznik (wirtualny, bo 4km nie było, ale była jedynka :) postanawiam już włączyć szósty bieg i biec ile fabryka dała. Po kolei na asfalcie widzę żółte napisy 600, 500 a później to albo już nic nie widzę, albo ich po prostu nie ma. Mijam Czarka Figurskiego – trenera Łukasza, oraz chłopaków z G8 i wiem, że to już końcówka. Za chwilę jeszcze słyszę Kalacha – „Walcz do końca” … minę mam pewnie nie tęgą i daleko jej do uśmiechu, ale wiem, że na tym ostatnim kilometrze zostawiłem całego siebie na trasie …
… Właśnie wbiegłem na metę 5 kilometrowego biegu, spoglądam na zegarek, na tabelę wyników, miła wolontariuszka zawiesza mi medal na szyji, inna podaje butelkę wody, próbuję złapać oddech…
… zrobiłem życiówkę – poprawiłem swój wynik z poprzedniego roku o całe 16 sekund … a jednak gdzieś czuję, że zabrakło jeszcze 23 żebym był w pełni ukontentowany. Na szczęście to moje rozdwojenie nie trwa zbyt długo. Po biegu ogarniamy pizzę (wygrałem zakład), a po powrocie do domu patrzę na o zdjęcie i widzę Wasze komentarze… myślę i myślę ..
Nie liczę się w tym momencie sekundy, ale widzę te 18 minut z przodu i przypomina mi się chłopak sprzed 5 lat. Nawet nie sprzed pięciu, a dwudziestu lat. Przynoszący zawsze na WF zwolnienie a ze sportem mającym prawie nic wspólnego. Przypominają mi się rozgrzewki na obozach harcerskich, gdzie tak bardzo nie lubiłem porannego rozruchu. Nie dość, że trzeba było wstawać wcześnie rano, to jeszcze kazali biegać nad jezioro … SICK !
I tak myślę sobie – stary – właśnie przebiegłeś 5 kilometrów poniżej 19 minut … Nie walczysz o żadne puchary, nagrody – ROBISZ TO DLA SIEBIE! Za każdym razem kiedy wychodzisz na trening to robisz to z radością i uśmiechem na twarzy i to się właśnie najbardziej liczy. Do tego to też nie jest Twój najważniejszy start – pokazałeś sobie, że jest progres i potrafisz walczyć, a kiedy przyjdzie ten moment – kiedy złapiesz świeżość to wtedy będziesz skakał z radości.
I o tym proszę, żebyście zawsze pamiętali – amatorski sport ma być przede wszystkim piękny – ma boleć, kiedy ma boleć – jeśli wybierasz drogę walki o sekundy to na trasie zostaw samego siebie, ale na dzień po rób dalej swoje – idź pobiegać, pojeździć na rowerze i ciesz się z każdej sekundy tego, że możesz bawić się sportem i czerpać z niego energię do codziennego działania.
I proszę Was o jeszcze jedno :) W sobotę trzymajcie kciuki podczas mojego startu na maniackiej dziesiątce. Tam też zamierzam dać z siebie wszystko i powalczyć o jeszcze lepszy wynik… a później pójść w Poznaniu z przyjaciółmi na pierogi i jeść je z uśmiechem na twarzy niezależnie od tego jaki będzie wynik!
Dodalbym jeszcze: ciesz sie, ze mozesz byc aktywny, ze mozesz biegac i jezdzic.
Bez urazy RunEat, ale tak patrząc na to zdjęcie z Kasią, to z Ciebie taki szczypiorek :)
sprinterem nie jestem :) wole dlugie dystanse to i szczypior :P