Zawsze z podziwem patrzę na znanych i nie znanych mi blogerów, którzy swoje relację z zawodów, wyjazdów wrzucają w jeden – no może dwa dni po wydarzeniu. Zazdroszczę – serio! Też bym tak chciał .. Ba! Nawet mam takie postanowienie, że od teraz tak będzie. Do tej pory zawsze ciężko było, bo to albo gdzieś byliśmy większą ekipą na wyjeździe a czas zajęty był dosłownie co do minuty, albo czekałem na zdjęcia, albo po prostu fizycznie nie było czasu bo spałem :) To co zaraz tu przeczytacie bez dwóch zdań powinno otrzymać jakąś nagrodę – nie wiem Mistrza Polski albo nawet Mistrza Wszechświata Blogerów w opóźnionej relacji z biegu?
Czy ktoś jeszcze w polskiej, albo światowej blogosferze opisywał swoje biegowe wydarzenie 591 dni po fakcie? Chyba nie :)
Jak nie to zawsze musi być ten pierwszy raz. Skąd w ogóle pomysł? Kiedy w niedziele siadałem na rower i pisałem Wam w porannym poście, że szukam filmu, zdecydowałem się na Vicky Cristina Barcelona. Pogoda za oknem jaka jest każda widzi – uwielbiam jesień – kolorowe drzewa, leśne ścieżki wyścielone spadającymi i mieniącymi się różnymi kolorami liśćmi – te wschody słońca … wszystko spoko, ale ostatnio jest wyłącznie szaro, ponuro,a na dodatek pada. Nie ma złej pogody na bieganie – to oczywiste, jednak o wiele przyjemniej jest kiedy aura sprzyja i motywuje naszą głowę do wyjścia. W takim czasie chętnie wracam wspomnieniami do słonecznych miejsc, z którymi wiążą się pozytywne wspomnienia. Tak było w niedzielę. Kręcąc przez blisko dwie godziny na rowerze oglądałem film Woodyego Alena, a w mojej głowie przypominały się wszystkie chwile związane z naszym wyjazdem na półmaraton w Barcelonie półtora roku temu …
Tego biegu w ogóle nie miałem w planach. Sprawdzian formy przed majowym wtedy maratonem w Krakowie (polecam przeczytać jak uczył pokory) miałem zaplanowany na Madryt (tu też możecie zerknąć). Na miesiąc przed podczas wizyty u Trenerstwa na spontanie zapisałem się na jeden z lepszych wyjazdów w moim życiu. Jeszcze wtedy się tak dobrze nie znaliśmy – w zasadzie nie wiedziałem na co się piszę. Zdecydowałem, że pojadę na bieg z ludźmi, którzy biegali (nadal biegają) w strefach w jakich ja się nigdy nie znajdę. Szczerze mówiąc bałem się tego wyjazdu – bo po co im jakaś kula u nogi – Łukasz z Marcinem kończą połówkę w godzinę dziesięć, a ja wtedy mogłem pochwalić się swoim czasem z Budapesztu 1:41. Kupiliśmy bilety – nie było odwrotu. Trzeba było trenować, trzeba było też wyznaczyć sobie nagrodę :) Powiedziałem sobie – jeśli uda mi się pobiec 1:38 to zasłużę na nowiutkie Nike Flyknity 2ki :)
Wylot zaplanowany mieliśmy na środę, ale już we wtorek razem z Marcinem i Arturem zjechaliśmy do domu Trenerskiego. Nadruki na koszulki, jakieś tam pogaduszki i trzeba było iść spać. Następnego dnia rano – kilka godzin przed wylotem – pojechaliśmy na ostatni mocniejszy trening. Dwusetki na stadionie – to był mój pierwszy raz na bieżni lekko atletycznej. Zanim tam jednak dobiegliśmy 3 czy 4 kilometry rozgrzewki. Już wtedy wiedziałem, że łatwo nie będzie. Panowie pognali do przodu – mieliśmy biec razem :) Starałem się trzymać tempo – no to biegłem po jakieś 4:30 co było wtedy w mojej głowie na pewno daleko poza strefą komfortu. Na szczęście po pierwszym kilometrze zlitowała się nade mną Dorota i w tempie coś koło 5 na km dobiegliśmy do stadionu (to nadal było dla mnie tempo dalekie od komfortu wtedy :)) Stadion AWFu był prawie cały pokryty śniegiem – jedynie 200 metrów lekko odśnieżone – resztę wybiegaliśmy w śniegu sami. Nie wiedziałem skąd dokąd biegać, jak trzymać tempo. Łukasz zapierdzielał z Marcinem, a chwilę później ja z Dorotą. Pierwszy raz sensownie biegałem dwusetki :) Tyle słowem wstępu. Po południu odlecieliśmy do Barcelony :)
Pierwszą rzeczą po przebudzeniu w nowym miejscu nie mogło być nic innego jak pójście pobiegać. Nie wiedzieliśmy dokładnie gdzie jesteśmy, więc z Dorotą poszliśmy poznawać miasto :) Reszta jeszcze spała, a my już byliśmy na plaży razem z naszymi dziesięcioma kilometrami.
Wracając zahaczyliśmy o piekarnię, która była pod naszym blokiem. Złapaliśmy też kawę i zanieśliśmy chłopakom. Wymiana i oni poszli śmigać po mieście. Cwani byliśmy, bo wiedzieliśmy gdzie mają biec więc daliśmy im wskazówki :) Taka kawiarnia pod miejscem zamieszkania to jest mistrzowskie rozwiązanie – byliśmy już stałymi bywalcami :) Codziennie rano świeżo wypieczone bagietki, do tego jakieś małe ciasteczko i świeżo palona kawa (dlaczego ja nie piję kawy? to chyba temat na osobnego posta)
Trzy dni przed startem spędziliśmy krzątając się po mieście. W Barcelonie jest co robić – małe klimatyczne uliczki wokół Rambli, oceanarium, wzgórze Monjutic, ogrody Gaudiego … i tak można wymieniać i wymieniać. Zapomniałem o Sagradzie – kościół, który budowany jest od ponad stu lat i będzie jeszcze pewnie budowany kolejnych sto jak nie dwieście :)
Na dzień przed startem zabraliśmy Trenejoro na mecz FC Barcelony. Nie jestem fanem piłki – nigdy nie byłem i chyba nigdy nie będę. No może byłem podczas EURO w Polsce, ale wtedy to po prostu mi się udzielał klimat imprezy i całego tego zamieszania. W samym kopaniu piłki nie ma nic co przyciąga mnie przed telewizor co środę jak większość facetów. Nie ma problemu – chętnie obejrzę mecz ze znajomymi, nawet się poemocjonuję tym trochę, ale żeby tak sam oglądać mecz? Nie :) Tam jednak to było co innego.
Siedzieliśmy na samym szczycie stadionu – tam były najtańsze bilety :) Może nie było wszystkiego dobrzę widać, ale jednak emocje i ogrom stadionu robił wrażenie. Przed nami siedział jakiś dziwny koleś i na swoich magicznych kartkach stawiał jakieś kreski, dodawał odejmował. Do dziś nie wiemy co robił, ale jak się dobrze zastanowić to chyba przysporzył nam tyle samo radości co sam mecz :) Po meczy szybki powrót do domu – makaron o północy – byliśmy niesamowicie głodni i czas było iść spać.
Dzień biegu. Pobudka o 6tej. Za oknami ciemno. Kolejka do łazienki. Kalach rozrabia vitargo. Proszek rozsypuje się po stole i podłodze. Gdyby ktoś to z boku oglądał to na pewno wziąłby nas za ćpunów. Po cichu jemy śniadanie i ruszamy w stronę startu. Jest przyjemnie chłodno. Pod sam start dojechaliśmy w miarę szybko.
W parku obok super możliwość do rozgrzewki – jedyne czego brakuje to toalet. Stoi kilka toi toiów, ale kolejki gigantyczne. Każdy załatwia co musi i truchtamy po okolicy. Rozciąganie, ostatnie sikanie, ostatnia przebieżka i dosłownie na 2 minuty przed startem udaje nam się z Darkiem – bratem Marcina ustawić w odpowiedniej strefie. Mamy biec podobnie. Mamy otwierać po 4:36. Dla mnie to jakieś kosmiczne tempo. Zakładam się z Trenejro, że jeśli dobiegnę na metę zgodnie z jego założeniami to idziemy na Whiskey :) Te 4:36 to dla Darka coś normalnego – biegał już w takich tempach. Ruszamy.
Pierwsze 5 km niby pod górę – tak wynika z profilu. Noga jednak podaje. Trzymam się tempa – na 5 kilometrze – w okolicy naszego domu jestem zgodnie z założeniami. Darek kilka sekund za mną. Biegnie mi się o dziwo dobrze, mimo tego, że cały czas w głowie myślę, że jest to zabójcze tempo. Na 8 kilometrze mijam Dorotę kibicującą ze Staśkiem. Ten doping daje mi potężnego kopa motywacyjnego i przestaje od tej pory biec z założeniami. Przestaję patrzeć na zegarek. Biegnę przed siebie na tyle ile w danym momencie podaje noga. Są kilometry po 4:25 … myślę sobie – nie no za szybko, ale nie zwalniam. Trzymam to co biegnę :) Mijając tabliczkę 15, czy 16 kilometra myślę sobie – o … chłopaki już są na mecie – ale im fajnie :) Biegnę szybko, jak na swoje możliwości a w ogóle tego nie czuję. Cisnę. Na 18 kilometrze jest leciutki – dosłownie 50 metrowy podbieg na promenadę. Wychodzi wtedy też słońce – zaczyna być ciepło. Wiem już, że nabiegam życiówkę, wiem już, że wygrałem z Treneiro wyjście na whiskacza. W głowie pojawia się wtedy myśl – a może uda się połamać 1:35? Wiem już, że będę mógł kupić buty :)) Zmieniam jednak założenie – buty dostanę jak połamie to 1:35. Zostały dwa, może trzy kilometry. Muszę tylko utrzymać tempo, a mi udaje się cały czas przyśpieszać. W Barcelonie finish jest idealny. Taki jak lubię. Długa prosta. Z daleka widać gdzie jest meta i kiedy można odpalić wrotki i dać z siebie wszystko. Na kilometr przed metą ryzykuje. Daje już z siebie wszystko – biegnę ile fabryka dała. Wyprzedzam jakiegoś kolesia w koszulce z polskim imieniem. Klepię go po ramieniu i motywuje, żeby biegł dalej. Po roku ten sam koleś w Poznaniu podchodzi do mnie i mówi że minąłem go w Barcelonie podczas biegu. Wbiegam na metę. Zatrzymuje zegarek. Patrzę i sam nie wierzę w to co właśnie zrobiłem. 1:34:28…
Na mecie dają wodę, medal a ja nie wiem co ze sobą zrobić. Nie wiem gdzie są wszyscy. Wchodze w psie gówno :) To na szczęście :P W końcu ktoś dzwoni i mówi gdzie czekają. Przychodzę. Pada oczywiście magiczne pytanie … Ile… Chwilę próbuję udawać, że nie poszło, że coś tam, aż w końcu mówię 1:34 … Nie dość, że zaskoczyłem wtedy sam siebie, to zaskoczyłem pozostałych :)
Półmaraton w Barcelonie to jeden z lepszych biegów w jakim brałem udział. Oczywiście jestem spaczony dobrym na tamten czas wynikiem, ale patrząc z perspektywy czasu … oj długiego czasu, mogę przyznać, że to bieg w którym musisz kiedyś pobiec. Połowa lutego w okolicy walentynek to idealny czas na sprawdzenie swojej formy przed wiosennymi startami w maratonie. Temperatura idealna – w ciągu dnia w okolicy dwudziestu stopni więc można spokojnie odpocząć od panujących w Polsce temperatur. Podczas samego biegu około 10-11 stopni. Idealnie na szybkie bieganie. Trasa? Nie biegłem chyba półmaratonu na szybszej trasie. Tak jak pisałem wcześniej – niby pierwsze 5 km lekko pod górkę, ale nie czuć tego w ogóle – później już tylko w dół. Pełno kibiców. Bieg przez centrum miasta. Można porozglądać się po tak zwanych turystycznych atrakcjach. Jedyne na co można ponarzekać to EXPO przed biegiem. Tak biednego expo to nie widziałem nawet na 1 półmaratonie w Białymstoku. Było dosłownie jedno stoisko Kalenji. Nie jest to powód do narzekania, ale wiem, że sporo ludzi oczekuje wielkiego WOW po targach.
Po biegu – najlepsze. Chwila poszwędania sie po mieście i w końcu długo oczekiwana kolacja :) Wszystko home made. Marcin i Ja szefowaliśmy w kuchni. Było wino. Było piwko i były pyszne jedzenie i pogaduchy do późnych godzin nocnych. Za takie właśnie chwile najbardziej cenie sobie biegowe znajomości. To ludzie tworzą biegową atmosferę. To z jakimi ludźmi przebywasz na co dzień wpływa na Twoje samopoczucie i Twoje własne sukcesy. Ja jestem szczęśliwy, że mam takich przyjaciół obok siebie. Dziękuje!
Rano przed samym wylotem, po 4 godzinach snu wstaliśmy, żeby wykorzystać jeszcze możliwość pobiegania po Barcelonie. Zrobiliśmy może 5 kilometrów. Pobiegliśmy na szczyt Monjutica, skąd obserwowaliśmy wschód słońca. Później szybki zbieg i kawka z ciasteczkiem w naszej kawiarni i trzeba było wracać.
Barcelona to miasto, do którego uwielbiam wracać. Byliśmy tam jeszcze po maratonie w Walencji (kto nie czytał ten nadrabia). Ma swój niesamowity klimat – tego nie da się opisać – to trzeba przeżyć. Kto był w Barcelonie na pewno przyzna mi rację. Ja już planuję powrót w lutym na tą samą trasę. Idealny sprawdzian przed Paryżem :) To co? Kto jedzie :)? Bieg odbywa się 14 lutego :) Walentynki w Barcelonie – nie można nie skorzystać z okazji :P
A teraz bardzo bardzo ładnie poproszę o kliknięcie lubię to poniżej. W końcu nikt jeszcze nie napisał tak później relacji z wyjazdu :)
no ładnie :-)