Jeszcze kilkanaście lat temu, żeby móc obejrzeć musical, leciałem 8 godzin do Nowego Jorku, żeby prosto z samolotu pojechać na ukochany Broadway i oddać się w świat śpiewu, muzyki i tańca. Alternatywą była warszawska Roma, która raz na jakiś czas wchodziła w produkcję jednego ze światowych hitów musicalowej sceny. Obecnie w Polsce otwiera się coraz więcej muzycznych scen, a podróż do miasta na drugim końcu kraju zajmuje nie więcej niż 30 minut samolotem i to wszystko nisko kosztowo. Tak było i w ten weekend, w który wybraliśmy się do Gdyni zobaczyć naszą rodzimą produkcję przedstawienia GHOST – muzycznej adaptacji popularnego filmu Uwierz Ducha sprzed kilkudziesięciu lat z Patrickiem Swayzem i Demi Moore w rolach głównych. Dla tych z Was, którzy nie są fanami musicali (nie każdy musi być, aczkolwiek polecam spróbować) od razu mówię, że wpis ten nie będzie o musicalu. Teatr był tylko pretekstem do spędzenia kolejnego fantastycznego weekendu w podróży.
Cztery miesiące temu, kiedy byłem w Gdyni sędziować 1/2 IronMana jadąć na motorze zauważyłem plakat, promujący wspomniane przedstawienie. Premiera zaplanowana była na początek listopada. Od razu zaświtało mi w głowie, że muszę wrócić do Trójmiasta zobaczyć jak Polacy poradzą sobie z adaptacją musicalu, który po raz pierwszy zobaczyłem na londyńskim West Endzie. Pod względem scenografii, nie miał on wtedy równych – cała była stworzona na gigantycznych ekranach LEDowych co powodowało ogromne wrażenie. Poprzeczka postawiona była wysoko. Wiedziałem jednak, że nie uda mi się przyjechać na premierę – wtedy mogłem oglądać musicale na Broadwayu przy okazji pobytu w Nowym Jorku, na kilka dni przed maratonem.
W dniu wylotu do Nowego Jorku rozmawiając z Karoliną padł pomysł, żebyśmy pojechali do Trójmiasta w Grudniu i spróbowali dostać jeszcze bilety. To oczywiście nie było takie łatwe – dostępne były ostatnie pojedyńcze sztuki. Szybko stwierdziliśmy, że i tak będziemy spędzać czas razem przez cały weekend, to podczas spektaklu damy radę siedzieć osobno. Analiza cen biletów ryaniara tylko pomogła podjąć decyzję. Jeszcze nie wyleciałem do NYC, a tu już zaplanowany był kolejny wyjazd. Za lot zapłaciliśmy coś w okolicach 100 zł w dwie strony, co i tak było przepłaceniem :) Obecnie mamy super możliwości podróżowania po Polsce, trzeba tylko co jakiś czas rozejrzeć się po stronach tanich linii, a niska cena sama zmotywuje Was do zaplanowania podróży o jakiej od dawna myśleliście.
W Gdyni w tym roku byłem już dwa razy, i bardzo żałowałem, że nie udało mi się wtedy odwiedzić jeszcze Gdańska, w którym jeśli dobrze pamiętam byłem raz, albo dwa razy w życiu przy okazji jakiejś wycieczki szkolnej, czy harcerskich wędrówek podczas obozu. To było dawno i nie prawda, więc z niecierpliwością wyczekiwałem tego wyjazdu. Połączenia idealnie nam pasowały – wylot z Warszawy chwilę po siódmej, pozwalał zjeść nam śniadanie w Trójmieście, a powrót na dziesięć minut przed dziewiątą wieczorem dawał możliwość spędzenia pełnych dwóch dni w trzech nadmorskich miastach. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że dojazd z warszawskiego Ursynowa do Modlina, zajął nam 45 minut, kiedy sam lot do Gdańska niecałe trzydzieści.
Spakowani w małe plecaczki (Karolina miała mniejszy bagaż ode mnie …) szybko po przylocie odebraliśmy samochód, którego wypożyczenie było idealnym rozwiązaniem. Przemieszczanie się po Trójmieście było dużo wygodniejsze, a koszty porównywalne do tych, gdybyśmy korzystali z taksówek, Ubera, czy popularnej SKMki. Wychodząc z zamkniętej strefy na lotnisku, miałem małe zawahanie, że zapomniałem odebrać swójego bagażu – jak to latać samolotem bez nadawanej walizki??? Dwa pełne dni z naszą Micrą, która bezproblemowo mieściła się w każdej małej parkingowej dziurce kosztowały nas 250 zł.
Trzydzieści minut po wylądowaniu siedzieliśmy już w Marmolada Chleb i Kawa (szczerze polecam … dużo, tanio, a przede wszystkim SMACZNIE!) jedząc śniadanie. Wtedy Karolina dostała telefon, że w hotelu, który zarezerwowaliśmy wywaliło rury na 6 piętrze, i z przykrością (naprawdę nie wiem czemu było im przykro?) muszą zaoferować nam inny hotel. Przenieśli nas do czterogwiazdkowego hotelu Gdańsk, w którym nie dość, że mieliśmy widok na Stare Miasto i Motławę, to do dyspozycji mieliśmy SPA i śniadanie w drodze negocjacji, które Karola wywalczyła (naprawę jeszcze próbowała w tym wszystkim zrobić z nas pokrzywdzonych … :P). Dużym plusem było też to, że mieliśmy możliwość wejścia do pokoju o 10, zamiast standardowej 14 kiedy zaczyna się doba hotelowa.
Podobno na takich wyjazdach jestem terrorystą :) Staram się korzystać z każdej minuty, dlatego zaraz po wejściu do hotelu wskoczyliśmy w “wyjściowe” ciuchy i poszliśmy pobiegać. Tak najlepiej się zwiedza miasto. Karola poszła na swoje godzinne rozbieganie a ja poleciałem przed siebie na zaplanowane tego dnia 16 kilometrów. Nie miałem pojęcia, gdzie biec. Plan był taki, że biegnę 8 kilometrów i zawracam. Wiadomo, że plany są po to, żeby je zmieniać, tak więc w trakcie ewaluował on kilka razy.
Pierwsze dwa kilometry biegłem wzdłuż Motławy mijając po drodze gdańskiego Żurawia, docierając do końca drogi. Po lewej stronie w oddali ujrzałem Pomnik Poległych Stoczniowców. To on był teraz moim celem. Przebiegłem przez stoczniową bramę i dalej kierowałem się na most, który gdzieś pojawił się na horyzoncie. Tam prowadziła mnie długa kilku kilometrowa prosta.
W pewnym momencie dobiegłem do skrzyżowania, na którym dalszy bieg na wprost oznaczał pokonanie dość długiego podbiegu. Szybka kalkulacja i skręciłem w lewo. I tu mnie gdańszczanie oszukali …, ale to tak prze okrutnie! O ile pierwsze 1.5km było płaskie, to zaraz potem rozpoczął się stromy i długi na trzy kilometry podbieg. Przeklinałem go w myślach, ale cały czas miałem wizję, że jak jest pod górkę to później musi być z górki. Długi zbieg wynagrodził trudy biegu. W całym tym bieganiu i zwiedzaniu wyszło na to, że zamiast 16 zrobiłem 18 kilometrów, a nie wiedziałem nawet kiedy to wszystko się nabiegało.
Szybki prysznic i już byliśmy na obiedzie. Tu powstał pomysł, żeby jeszcze tego dnia podjechać na Westerplatte. Powrót do hotelu po kluczyki i już Pani na recepcji po cichu śmiała się z nas, że chodzimy w tę i we w tę tylko się przebierając. Trzydzieści minut i znaleźliśmy się w miejscu, gdzie kilkadziesiąt lat temu rozpoczął się jeden z największych koszmarów jaki miał miejsce na ziemi. Wypożyczenie samochodu pozwoliło nam na taką swobodę w realizacji planów, które dość szybko ewaluowały.
Byliśmy tam sami … zero turystów. To spowodowało, że miejsce to wywarło mocny wpływ. Przez głowę zaczęły przewijać się myśli, że ktoś kiedyś tu zaatakował nasz naród. Stoję sam, pod wielkim pomnikiem, na dolę widzę napis NIGDY WIĘCEJ WOJNY, a w głowie próbuje zrozumieć jak i po co komuś zależało na wyniszczeniu ludzi. Nadal tego nie pojmuję i mam tylko nadzieję, że to nigdy nie wróci, nie ważne jakiego ktoś jest wyznania, koloru skóry czy narodowości.
Tego dnia miałem jeszcze popływać. Czasu robiło się coraz mniej, więc znów wróciliśmy do hotelu się przebrać i udaliśmy się odwiedzić Bożonarodzeniowy Jarmark. W radiu słyszeliśmy, że ten gdański jest jednym z lepszych w Europie. I tu nie można się nie zgodzić. Jest karuzela, są świąteczne dekoracje, jest grzane wino. Wszystko jak w tych, które tak dobrze wspominam z Austrii, czy Niemiec.
Musical w Teatrze Muzycznym w Gdyni rozpoczynał się o 19, udało nam się być pod teatrem na godzinę przed. Wskoczyliśmy do restauracji Contrast na plaży, gdzie zjadłem najlepsze do tej pory mule. Sos przygotowany na bazie białego wina, dużej ilości cebuli i czosnku sprawiał, że mógłbym tak jeść i delektować się garnkami.
Gdyńska adaptacja GHOST zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. O ile spodziewałem się dobrego przygotowania muzycznego i tanecznego, to nie liczyłem na to, że na scenie pojawią się podobne do londyńskich LEDy. To na pewno nie był mały wydatek, a jak się okazało Gdynia robi robotę i to co pokazali podczas tych trzech godzin porównywalne jest do przedstawień z teatralnych desek Broadwayu czy West Endu. Śmiało mogę powiedzieć, że warszawska ROMA mogłaby się uczyć od Gdyni zarówno efektów specjalnych jak i doboru artystów na scenie.
Kolejną atrakcją naszego nowego hotelu była restauracja znajdująca się na parterze budynku. Gdańska Browaria jest dość popularna na mieście. Teoretycznie zamykana jest o 23, ale to tylko z pozoru. Wtedy przyjmowane są ostatnie zamówienie na kuchnie, a browar, jak sama nazwa wskazuje leje się jeszcze długimi godzinami. Udało nam się zamówic krerwetki, które chodziły za nami przez cały dzień, a do tego butelkę dobrego czerwonego wina. Trochę sprofanowaliśmy knajpkę, bo jak sama nazwa wskazuje powinniśmy w niej wypić browarka, ale co zrobić, że wolę wino :)
W niedzielę kiedy jeszcze było ciemno, po cichu wymknąłem się z pokoju i udałem się na basen. Punkt 7 wszedłem do wody i przez dobre piętnaście minut byłem jedynym pływakiem :) Odrobiony trening z poprzedniego dnia, blisko 3 kilometry wypływane i można było wracać do hotelu budzić Karolinę.
Hotelowe śniadania to coś co uwielbiam. Wybór wędlin, jajek, serów, a do tego owoce, ryby, ciasta. Czego chcieć więcej, kiedy po treningu odczuwam głód. Wszyscy zachwalali, że w naszym hotelu takie dobre śniadania, a szczerze mówiąc jak dla mnie to taki standardowy poziom lepszego hotelu. Nie mówię, że było złe, bo śniadanie mistrzów było pyszne, ale spodziewałem się chyba większych fajerwerków.
Niestety cały dzień lało, choć nie wiem czy lało to wystarczające stwierdzenie. Po prostu napierdzielało deszczem. Spotkaliśmy się z Magdą i Kasią, które też przyjechały do Trójmiasta i udaliśmy się na wspólną wycieczkę do Sopotu. Spacer po Monciaku, który nie przypomina siebie z okresu wakacyjnego to dość ciekawe doświadczenie. Turystów – zero, no może kilku – policzyć się da na palcach obu rąk, z czego my stanowiliśmy czwórkę. Doszliśmy do Molo. Temperatura 2.8 stopnia – ostatnio jak tu byłem to było 28 stopni :)
Wiało, lało, ale i tak fajnie jest wracać w takie miejsca. Nie wiem co jest niesamowitego w molo, dlaczego ludzie tak tam zjeżdżają, ale to miejsce ma to coś, które urzeka mnie także, i z miłą chęcią tam wracam, nawet jak muszę zapłacić kilkanaście złotych za wejście. I tu uwaga … byłem miło zaskoczony, że w okresie zimowym nie ma biletów, i za całkowitą darmochę można przejść się wgłąb zatoki.
Odwiedzenie molo to jedna z obowiązkowych rzeczy w Sopocie. Drugą jest zjedzenie zupy rybaka w Barze Przystań. Kilka lat temu zabrał mnie tam kumpel, któremu mówiłem, że za nic w świecie nie zjem zupy z rybami. Spróbowałem i przepadłem. Tym razem Magda się zarzekała, że nie ma szans … zgadnijcie co się stało. Skosztowała łyżeczkę ode mnie po czym zamówiła całą porcję. Jeżeli będziecie kiedyś w Sopocie koniecznie odwiedźcie to miejsce. W sezonie wakacyjnym nie jest tam jednak łatwo się dostać i trzeba odstać swoje, ale warto. Polecam też tatara z łososia. Naprawdę smakowe.
Żeby nie było, że tylko jemy, to z Sopotu przenieśliśmy się do Gdyni i znów poszliśmy do knajpy… Co zrobić pogoda była wybitnie barowa, a byliśmy umówieni z moimi przyjaciółmi, którzy od jakiegoś czasu mieszkają w Trójmieście. Nie wiedziałem, gdzie dokładnie idziemy. Gdy podjechalśmy pod Bliżej, bo tak nazywała się jadłodalnia, okazało się, że znajduje się ona dosłownie 100 metrów od hotelu, w którym w Lipcu uczestniczyłem w szkoleniu na sędziego IronMana. Taki ten świat mały … Wracając do jedzenia – jeżeli będziecie w Gdyni, to jak dla mnie to jest to miejsce, które trzeba odwiedzić. Nie za duże – na jakieś 20 osób, ale to co każdy z nas zamówił było po prostu poezją smaku. Ja złapałem polędwice wieprzową na kaszy pęczak. To jak była przyrządzona kasza, z dodatkiem karmelizowanego jabłka i czosnku było mistrzostwem świata.
Najedzeni mogliśmy udać się na lotnisko, żeby wrócić do domu. Samolot oczywiście lekko opóźniony, ale kilka minut przed dwudziestą druga byliśmy już w Warszawie. Jeden dzień i piętnaście godzin – powiedział Pan w kasie parkingowej – tyle dokładnie nas nie było. W tym czasie przemieścieliśmy się z Warszawy do Gdańska i spowrotem. Odwiedzieliśmy 7 knajpek, byliśmy w teatrze, zrobiłem dwa treningi, skorzystałem ze SPA a do tego odwiedzieliśmy sporo miejsc z których słynie Trójmiasto. Dzięki temu, że latanie jest teraz tak tanie udało nam się spędzić bardzo aktywny weekend łącząc ze sobą rzeczy, które uwielbiamy – podróżować, pobiegać no i oczywiście spróbować nowych smaków.
U mnie z musicalami jest tak jak z koncertam u innych. Jeżeli potrafisz jechać na drugi koniec posłuchać swój ulubiony zespół, to równie dobrze możesz jechać gdzieś żeby popatrzeć po prostu w morze, czy zdobyć jakiś szczyt. Pamiętaj, że świat jest na wycigągnięcie ręki i to od Ciebie zależy jak wykorzystasz swoje życie. Chcesz coś zrobić? Zrób to! Nie zastanawiaj się za długo, po prostu zaplanuj i rób to co sprawia Ci przyjemność. A na sam koniec zostawię Was z jednym cytatem Luciana Pavarottiego, napotkany w gdańskiej restauracji, który dokładnie obrazuje nasz weekend:
Jedna z bardziej przyjemnych rzeczy w naszym zyciu jest to, ze co jakis czas musimy przerwac to, co robimy i poswiecic nasza uwage jedzeniu
To jak kiedy gdzieś jedziecie?