Zawsze lubiłem pływać. Na wakacjach z rodzicami nie można było mnie wyciągnąć z wody. Nie było to jednak pływanie a raczej pluskanie się w wodzie i podtrzymywanie murka w hotelowym basenie. Za morzem jako takim nie przepadałem i mimo, że leżeliśmy zazwyczaj na plaży to na kąpu kąpu uciekałem do chlorowanej wody. Jak klasyczna żaba czułem się jak ryba w wodzie … (w sumie żaba to nie ryba, ale jakoś mi tak pasuje ;-).
Pierwszy rower (ten przynajmniej który pamiętam) to był niebieski (piękny) BMX, który dostałem na komunię (kiedyś dostawaliśmy właśnie rowery i zegarki CASIO, a teraz to quady czy laptopy :)) Co to się z tym światem porobiło.
Z bieganiem też w sumie było nieźle – w podstawówce wygrywałem szkolne zawody na 60 i 100 metrów. Kiedyś też pamiętam, że biegaliśmy po osiedlu i też wygrałem ten bieg – nie wiem ile to było – 500 albo 1000 metrów. Później był taniec i bieganie na długo wypadło ze strefy moich zainteresowań. Dopiero po tym jak się spasłem to bieganie gdzieś znów sie pojawiło jako sposób na zrzucenie dodatkowych kilogramów i tak już zostało do dzisiaj.
Dwa lata temu rozmawiałem z kolegą i coś powiedział, że w Poznaniu organizują triathlon i zapytał czy jedziemy – w sumie nie wiem czemu się zgodziłem, ale zapisałem się wtedy na 1/4 IM i w momencie dokonywania płatności zorientowałem się, że przecież jestem wtedy na weselu mojego przyjaciela. Udało mi się przepisać pakiet na kolejny rok – wtedy jednak już byłem pochłonięty życiem maratończyka i nie chciałem zmieniać treningów. Nadal nie wiedziałem jednak jak triathlon wygląda na żywca.
Pierwszy raz zobaczyłem jak to wygląda w Sierakowie, gdzie pojechałem jako kibic treneiro. Od razu wtedy przepadłem i byłem już zdeterminowany do tego, że pierwszy start na dystansie popularnej ćwiartki będzie równo za rok właśnie w Sierakowie. Żeby zobaczyć jak to się je, wystartowałem na krótkim super sprincie w Płocku – 375 metrów pływania – 8km roweru i na koniec 2.5km biegu. Bez żadnego przygotowania – po prostu z marszu. Wtedy wiedziałem, że triathlon to jest do czego mnie ciągnie.
Koniec tego wstępu … pora na Piaseczno. Sezon miał rozpocząć się Sierakowem. Start na tydzień wcześniej na dystansie o połowę krótszym miał być przetarciem – takim mocniejszym treningiem. Nie było konkretnych założeń czasowych choć w głowię gdzieś chodziło mi zrobienie tej 1/8 w granicy 1:15 – 1:17. Tu jednak szybko się przekonałem, że planowanie czasu w triathlonie można sobie zostawić w domu – gdzieś orientacyjnie można myśleć o celu, jednak trasa trasie nie równa, nie są one atestowane jak w przypadku biegów – zazwyczaj wyznaczana jest na podstawie GPSa. Tak więc to, że planuję np. bieg 5.25km zrobić w tempie 4:05, czyli około 21 minut z hakiem później kończy się tym, że biegu jest o 400 metrów więcej a czas wychodzi około 23 minut. Tyle o założeniach – jedyne co można robić to porównywać się z samym sobą na tej samej trasie, albo spojrzeć jak plasujemy sie mniej więcej na liście wyników.
Kiedy przyjechaliśmy z Arkiem rano do Piaseczna najpierw zwątpiłem w pływanie, gdy zobaczyłem jaki dystans trzeba przepłynąć – na pewno nie było to 475 metrów, a później zobaczyłem metę, która była umiejscowiona za stromym podbiegiem po piasku :) Jednak nie taki diabeł straszny.
Start pływania w Piasecznie odbywał się z wody, co mi dużo bardziej pasuje niż wbieganie z plaży (choć ten jest bardziej widowiskowy). Zamiast 475 m pływania wyszło jakieś 600 i to z pływania chyba jestem najbardziej zadowolony. Z wody wyszedłem po 9 min 30 sekundach co dało jakieś 1:35 na sto metrów co jak na moje pływaniem jest tempem ekspresowym.
Jak na triathlonowego świeżaka ciężko jest mi się wypowiadać na temat strefy zmian, ale już rano wydawało mi się, że ciągnęła się w nieskończoność. To samo mówili starzy wyjadacze. Cała strefa to jakieś 400 metrów i nie była ona zbyt sprawiedliwa. Wejście i wyjście do strefy było z jednej strony tak więc zależnie od tego jak umiejscowiony był rower, do pokonania był długi bieg w piance, lub długie biegnięcie z rowerem. Mi przypadło to drugie a w butach z blokami nie biegnie się za dobrze – wniosek trzeba w końcu nauczyć się wskakiwać na rower z wpiętymi już butami.
Rower też całkiem przyzwoicie jak na mnie. Zakładałem, że uda mi się pojechać po jakieś 31km/h, po cichu myślałem o 32, a wyszło 32.4 – gdyby nie pierwsze i ostatnie 2 kilometry gdzie było dużo zakrętów i leżących policjantów gdzie trzeba było zwalniać to wyszło by nawet lepiej. Na rowerze też nas oszukali :) Miało być 22.5 a wyszło o 2 kilometry więcej – trasa była dostosowana do ćwiartki, która miała dwie pętle plus dojazd. Jak już o ćwiartce mowa to gdy ja wracałem już ze swojej pętli do T2 miałem okazję mijać wyjeżdżających na trasę zawodników 1/4. Szkoda, że nie wszyscy umieją zachowywać się fair i jadą jak parowozy razem, trzymając koło jeden za drugim. Szkoda też, że obok często jadą sędziowie i nic z tym nie robią. Sam kiedy doganiałem mini parowozik jadący przede mną wolałem zwolnić, żeby nie siedzieć im na kole i być fair sam dla siebie.
Szybka zmiana i czas wyruszyć na bieg. Tu niestety nie wyszło po mojej myśli do końca. Chciałem pobiec trochę szybciej, ale jakoś nie mogłem się napędzić. Może to częściowo wina mocniejszego roweru, albo trasy, która miała dość dużo ostrych zakrętów a do tego była dość krosowa. Po dwóch kółkach przyszła pora na finish i stromy podbieg po piachu do mety. To w zasadzie nie było wbieganie a raczej próba wbiegu, ale na doping “siedzi Ci na plecach” udało się utrzymać przewagę i przekroczyć linię mety na 34 pozycji z 212 startujących. Jak na pierwszy start w sezonie i nie wyżynanie się wyszło całkiem przyzwoicie.
Iron Garmin Piaseczno to całkiem klimatyczna impreza – fajnie, że blisko domu, fajnie, że jest grill i można zjeść kiełbaskę na mecie. Szkoda tylko, że nie można wypić piwka jak się jest samochodem :) Teraz czas zobaczyć jak będzie się triathlonowało na dystansie dwa razy dłuższym. Trzymajcie kciuki :)