Relacje z biegów piszę się dużo łatwiej, kiedy wszystko wychodzi tak jak byśmy chcieli… Sport jest nieprzewidywalny, a piękne w nim jest to, że nigdy niczego nie można być pewnym. Czy trzy godziny zostaną złamane przeze mnie w maratonie? Na to pytanie odpowiedź poznałem w niedzielę, kiedy o 11:59:59 znajdowałem się gdzieś pomiędzy 38 a 39 kilometrem… Pomyślałem sobie wtedy, że już powinienem być na mecie, ale zacznijmy od początku …
Do Malagi przyjechałem tydzień przed samym biegiem. Chciałem choć trochę zaaklimatyzować się do warunków jakie miały panować na samym maratonie. Jak na Hiszpanię to było zimno – w ciągu dnia max 15 stopni, a o poranku koło 7. Zapowiadała się niezła pogoda na sam maraton.
W ciągu tygodnia bardzo mało się ruszałem – wykonałem kilka treningów, w tym jeden mocniejszy na 8 dni przed samym biegiem. Biegało mi się doskonale, przy czym tętno było bardzo niskie – to podbudowywało przekonanie, że jestem w dobrej formie. Do samego maratonu dużo odpoczywałem i od czwartku rozpocząłem ostatnie odliczanie, rozpoczynając ładowanie węglowodanami.
W końcu nadszedł ten dzień … 10 grudnia – dzień próby. Po raz pierwszy nie stresowałem się… lekkie poddenerwowanie było, jednak nie tak, jak zawsze. Po głowie chodziły myśli na temat biegu – jak to będzie, na 20 … 30 kilometrze. Nie było jednak tego kłującego ścisku w żołądku …
Pobudka na 3 godziny przed startem, kanapki z miodem i herbata z cukrem – wszystko jak zawsze. Później jeszcze chwila odpoczynku – posłuchałem kilka motywujących piosenek próbując jednocześnie skupić się wyłącznie na tym co będzie mnie czekać za kilkadziesiąt minut. Na godzinę przed biegiem wyszedłem z domu, żeby potruchtać na start w ramach rozgrzewki. Biegło mi się luźno, czułem lekki wiatr, ale nie było to coś co powinno popsuć sam bieg. Jeszcze dzień wcześniej kiedy byliśmy na biegu śniadaniowym wiało bardzo mocno, i trochę się samego wiatru na biegu obawiałem …
Na 20 minut przed startem przebieram się już w ubrania startowe i na prostej po której zaraz zaczniemy biec wykonuje ostatnie przebieżki. Jest luz pod nogą, a to właśnie przebieżki przed startem pozwalają mi upewnić się czego mogę oczekiwać od biegu. Spoglądam na przystanek autobusowy, na którym termometr wskazuje 18 stopni … a tu jeszcze nie ma 9 tej. Spodziewam się, że będzie ciepło…
10 minut do wystrzału i jesteśmy już w strefie startowej. Stoimy razem z Krzyśkiem w 5 lub 6 rzędzie. Teoretycznie strefa dla zawodników biegnących na wynik poniżej 3 godzin – przed nami zające na sub3, a jednak zaraz obok tabliczki 3:30, 4:00 .. no nic.
Ostatni łyk wody, oklepuję czwórki, lekko po policzkach, zakładam okulary i czekam na wystrzał…
BOOM !!!
Ruszyliśmy – na pierwszych metrach dosyć duży ścisk – jednak w naszej strefie jest sporo osób, biegnących na wynik powyżej 3 godzin. Po 400 m pierwsze rondo i tu sporo wymijania, ale udaje się trzymać zakładane tempo. Bieg po optymalnej trasie ma ułatwić nam niebieska linia namalowana wzdłuż trasy. Wiem, że pierwszy zakręt będzie w prawo, dlatego staram się trzymać jak najbliżej tej strony.
Kontroluje tempo na zegarku, jednocześnie obserwując jak wyglada bieg grupy prowadzonej na 3 godziny. Żeby złamać trójkę trzeba biec po 4:16 min/km. Założenia jakie dostałem na bieg były rozpocząć po 4:13. To daje wynik mniej więcej 2:58. Pozwala zbudować to lekki zapas, w razie gdyby po drodze były jakieś niespodzianki, jednak tempo to było też tym, czego się spodziewałem po treningach jakie biegałem.
Patrząc na to jak biegła grupa na połamanie trójki pomyślałem – mają fantazję. Pierwszy kilometr łapię lekko szybciej 4 min i kilka sekund, a grupka jest już kilkadziesiąt metrów przede mną. Biegnąc trzymam swoje tempo, a grupa cały czas się ode mnie oddala … Chwila zastanowienia, czy nie biegnę za wolno, ale zegarek pokazuje co innego … nawet za szybko… Pierwsze kilometry prowadzą po centrum miasta, gdzie jest jeszcze sporo kibiców i biegniemy w zacienionym i zamkniętym miejscu – jest bez wietrznie. Po około 3 kilometrach następuje pierwszy zakręt i duża niespodzianka – około 200 metrów mocniejszego podbiegu pod wiatr. Nie robi to jeszcze jakiegoś wielkiego zamętu bo wiem, że zaraz robimy nawrotkę i długi zbieg przed nami z wiatrem w plecy.
Po 5 kilometrach jestem już nad morzem, a przede mną 10 kilometrów biegu wzdłuż wybrzeża. Po chwili dołącza do mnie Magda na wielkim pomarańczowym rowerze. Biegnie mi się swobodnie – muszę się lekko hamować bo tempo na zegarku czasami zbliża się koło 4:10. Wiem, że to efekt wiejącego w plecy wiatru. Kontroluje tętno – jest wyższe niż to którego się spodziewałem – jest też ciepło, więc wnioskuję, że to z tego powodu.
Na wysokości 8 kilometra czekają moi kibice – krzyczą, robią zdjęcia i pytają jak jest – pokazuje kciukiem, że ok i trzymam swoje. Znaczniki na trasie są często nieodpowiednio postawione – międzyczas jaki łapie na 8 kilometrze 4:56, wiem, jednak, że już niedaleko jest 9-ty km, którego namalowane sprayem oznaczenie pamiętam z treningów.
9-ty kilometr łapię 3:27 – uśmiecham się sam do siebie i zaraz obok latarni morskiej wbiegamy na drogę biegnącą już cały czas wzdłuż plaż Malagi. Przed nami następne 7 kilometrów leciutko pod górkę. Mijając 10 kilometr spoglądam na zegarek: 42:00 – o 10 sekund za szybko vs. założenia – czyli każdy km średnio o sekundę za szybko – to głównie zysk z pierwszego kilometra. Staram się leciutko zwolnić, żeby trzymać już zakładane 4:13 przez kolejne kilometry.
Na 12 kilometrze zdejmuje z siebie pasek do tętna, który cały czas mi lekko spada i wyrzucam do Magdy. Zaczynam już czuć operujące słońce – na każdym punkcie żywieniowym, które rozstawione są co 2.5 km łapię butelkę wody – biorę kilka łyków. Drugą polewam się, żeby się lekko schłodzić. Biegniemy wzdłuż wybrzeża – po prawej stronie plaże Malagi i wznoszące się co raz wyżej słońce. Po drugiej stronie mijamy już liderów, którzy już są dawno za nawrotką.
Nawrotką do której dobiegam na wysokości 15.5 kilometra. Wszystko idzie zgodnie z planem. Lekkie zwolnienie i nagle zaczynamy biec pod wiatr – na niektórych odcinkach bardzo mocno wieje w twarz. Krzysiek, który biegł do tej pory za moimi plecami zaczyna się powoli ode mnie oddalać. Ogląda się czy jestem za nim. Staram się jak najbardziej trzymać tempo i walczyć z wiatrem. Kiedy mogę chowam się za biegnącą grupkę – nie umiem niestety biec na plecach – grupy mi odbiegają – tempo przez kolejne kilometry jest mocno mieszane – są te zgodnie z założeniami w okolicy 4:15, a są też te gdzie mocno wieje wiatr po 4:30.
Na 21 kilometrze melduję się z czasem 1:29:59 – o minutę wolniej od założeń, ale nadal równo w połowie wymaganego czasu na złamanie 3 godzin. Musiałbym już jednak utrzymać tempo 4 min 15 sekund na kilometr do samego końca… I tu rozpoczął się mój prawdziwy maraton …
… o którym więcej jutro.
O nie! Jak czytelnik się rozkręca, emocje rosną, to tu taka niemiła niespodzianka :)
:-)