Po 4 miesiącach przygotowań przyszedł dzień próby – maraton, który zawsze potrafi zaskoczyć i nigdy nie można być niczego pewnym. Wystartowaliśmy z samego centrum Malagi. Jest ciepło – temperatura wynosi już na starcie 18 stopni, a słońce dopiero zaczyna górować nad miastem. Pierwsza część biegu pozwalała mieć nadzieję, że złamanie trzech godzin ma szansę na powodzenie. Do 15 tego kilometra kiedy biegliśmy wzdłuż wybrzeża wszystko szło jak w zegarku. Biegło się dość przyjemnie, aż do nawrotki. Kolejne 5 kilometrów to już rozpoczęcie walki z wiatrem i coraz cieplejszą temperaturą. Tak dobiegłem do 21 kilometra, i tu właśnie zaczął się prawdziwy maraton…
Zbliżałem się już do 20 kilometra. Wiedziałem, że gdzieś tam w okolicy będzie czekał Zbyszek, a po chwili do biegu dołączy Paweł. Trzymałem jeszcze tempo, ale czułem już, że ostatnie kilometry pod wiatr kosztowały mnie zbyt wiele. Po minie widać już było zmęczenie. Po raz pierwszy pomyślałem wtedy, że do złamania trzech godzin może trochę zabraknąć. Czekała mnie teraz największa walka – kolejnych kilka kilometrów to długa otwarta prosta całkowicie pod wiatr…
Znacznik 21 kilometra znajdował się na górze lekkiego podbiegu – zaraz później zbieg, gdzie można było się trochę rozluźnić i spróbować wejść na nowo w odpowiednie obroty. Ciężko jest mi się już napędzić – tempo oscyluje w okolicy 4:30. Zbyt dużo kosztowała mnie próba trzymania tempa po 15 kilometrze.
W okolicy 22 tego kilometra mijamy miejsce z którego startowaliśmy – teraz pora na bieganie w drugiej części miasta – długa 7 kilometrowa prosta do stadionu. Cały ten odcinek biegniemy pod wiatr, a mi w pewnym momencie zaczyna doskwierać duży ból lewej pachwiny. Przez dwa kilometry udaje się jeszcze trzymać tempo 4 min 30 sekund na kilometr. Wiem już wtedy, że na złamanie trójki nie ma szansy, ale łudzę się, że uda się pobiec gdzieś w granicy 3:05 gdybym trzymał tempo.
Magda i Paweł, którzy są koło mnie przez cały czas powtarzają, że jest dobrze i że super biegnę. Wiem jednak, że tak nie jest i odpowiadam, żebyśmy się nie oszukiwali. Ból pachwiny zaczyna być coraz większy – biegnąc zaczynam kuleć. Ciężko jest mi zrobić krok – w głowie myślę jedynie o tym, żeby się nie poddawać i nie zatrzymać. Tabliczki z kolejnymi kilometrami mijają wolniej i wolniej…
Po sporym zwolnieniu kilka kilometrów wychodzi jeszcze w okolicy 4:45, kolejne to już trzymanie okolic 5 min na kilometr – tempa, którym normalnie swobodnie biegam rozbiegania. Oddechowo nie mam żadnego problemu – bo skąd – to tempo nie powinno sprawiać mi żadnego problemu. Nogi jednak nie chcą w ogóle współpracować. Czuje się podobnie jak w Krakowie na maratonie kilka lat temu. Co jakiś czas spoglądam na zegarek i czuję prawdziwą niemoc. Chciałbym choć trochę przyśpieszyć, jednak każdy krok sprawia mi ból. Przez chwilę pojawia się myśl – po co biec dalej. Jestem daleki od tego co zaplanowałem, wszystko mnie boli, a ja zamiast szybciej biec to truchtam swoim tempem krok po kroku do przodu.
Ciężko jest to opisać, ale strasznie boli, bo nic nie mogę z tym zrobić – wiem, jednak, że gdybym zszedł z trasy byłby to największy błąd w moim życiu – coś co wypominałbym sobie do końca życia, a Wam nie mógłbym spojrzeć w oczy – wynik nie będzie dobry, ale skoro postawiłem sobie cel – przebiec maraton to dobiegnę do końca.
Gdzieś po drodze mijamy się z Kubą, z którym razem staliśmy na starcie. Jedynie wymiana zdań, że “TO CHYBA NIE DZISIAJ” i każdy z nas dalej toczy walkę z trasą i samym sobą.
W okolicy 27tego kilometra dochodzi ból paznokcia w dużym palcu lewej nogi. Jest jednocześnie bardziej ciepło, ale w zasadzie jest mi wszystko jedno. Mam Magdę i Pawła obok, którzy podają wodę. Nie czuję żadnego problemu oddechowego, braku energii, jednak nie mogę nic zrobić, żeby przyśpieszyć.
Powoli zbliżamy się do 29tego kilometra i wbiegamy na stadion. Tu czeka nas jedna “honorwa” pętla. Na samym stadionie warunki jak w saunie. Wiem, że od kilku kilometrów mocno zwolniłem i powoli czekam, aż zaczną mnie wyprzedzać większe grupy biegaczy. Tak się jednak nie dzieje. Co raz więcej osób zaczyna przechodzić w marsz, a jedynie sporadycznie mija mnie ktoś biegnący szybciej. Biegnąc już w okolicy 5tki wiem, że ciężko będzie złamać nawet 3:10.
Zaraz za stadionem tabliczka 30tego kilometra, a ja myślę sobie – no to teraz powinna przyjść ściana … – wiem, że ta nie przyjdzie, bo moje nogi już od dawna nie współpracują. Pojawia się pierwszy z mocniejszych podbiegów w końcowej części biegu. Myślę sobie, że to już tylko 12 kilometrów do mety – około godziny biegu – z drugiej – to jeszcze AŻ 12 kilometrów, a mi już jedyne co potrzebne do szczęścia to przebiec metę i się zatrzymać.
Chcę walczyć, a nie mogę – zupełnie inaczej wyglądała by sytuacja, gdybym biegł coś w okolicy 4:20 – 4:30 – wtedy wiedziałbym, że biegnę w miarę mocno i muszę walczyć – tu kiedy widzę na zegarku, że tempo jest wolniejsze od moich rozbiegań – nawet tych 30 kilometrowych jestem mocno zdemotywowany. Zwyczajnie nie jestem w stanie już nic zrobić. Zacząłem myśleć o blogowaniu – prawdopodobnie gdyby nie blog i nie Wy poddałbym się wtedy.
Każdy kolejny kilometr mija bardzo wolno – nadal nie wyprzedza mnie żadna większa grupa.
Średnio raz na kilometr pojawia się 100-200 metrowy solidny podbieg – za nim zaraz zbieg. Na podbiegach staram się mocno pracować rękoma – tempo nawet nie spada – uświadamiam sobie wtedy, że to wcale nie jest taka szybka trasa, którą zachwalał mi Marcin dwa lata temu. Miała być płaska jak stół, a tu druga część potrafi nieźle dać w kość.
36ty kilometr – długi zbieg – wiem, że na końcu czeka Karolina z Dianą. Wiem też, że powinienem tam być już dobrych kilkanaście minut wcześniej, a one pewnie się denerwują. To było kilkaset metrów gdzie ponownie wskoczyłem na tempo 4:15 i mocno walczyłem. Chciałem już aby to się skończyło, a tu za zakrętem kolejny podbieg. Wtedy pojawia się też lekki ból w prawej pachwinie – jak nie urok to sraczka, jak to mówią.
Dopiero w okolicy 38tego kilometra mija nas tabliczka na 3:15 – w głowię walka, żeby chociaż życiówkę pobiec (na wtedy 3:19:47 sprzed 3 lat). Spodziewam się, że z tą grupą wyprzedzi mnie Marcin, który celował w taki wynik. Zaraz nawrotka, a po Marcinie ani widu, ani słychu. To jest ten sam moment, kiedy spoglądam na zegarek i widzę, że właśnie mijają 3 godziny biegu – już powinienem być na mecie.
Kilkaset metrów dalej mijamy apartament w którym mieszkaliśmy – mówię żartem do Magdy, że to ja już może pójdę do domu, a Pawcio niech już pobiegnie na metę. Wiem, że czas nieubłaganie zbliża się do 3:19 i jeżeli tak dalej pójdzie to nawet życiówka może być zagrożona. Ostatnie dwa kilometry to sporo biegu pod górę, a jednocześnie kręcenia po uliczkach starówki. Nie biegniemy już po asfalcie. Teraz to płyty lub kostka – boję się, że noga może się pośliznąć, jednak można bezpiecznie biec.
W okolicy 41 kilometra mijamy restaurację w której świętować mieliśmy sukces. To tu czekają wyczekiwane od roku ośmiorniczki. Mam siły na to, żeby przyśpieszyć – wiem, że został już tylko jeden kilometr i jakoś przewalczę ból pachwin i palca. Udaje mi się biec w okolicy 4:20-4:30. Nagle kolejny zakręt koło katedry i boom – wiatr w twarz, taki, że barierki się wywalają a nas praktycznie zatrzymało – to na szczęście tylko 100 metrów i zaraz będzie można nawrócić. Ostatnie dwie proste to bieg popularną ulicą w samym centrum pod światełkami, które są znakiem rozpoznawczym Malagi. Tłum kibiców niesie – tu nie można już się poddawać. Ostatni zakręt i długa prosta. Do mety zostało jakieś 500 metrów. Tam stoi Mateusz, który krzyczy – “MIMO WSZYSTKO WALCZ DO KOŃCA”.
Lubię finish na biegu, szczególnie kiedy jest to długa prosta – tutaj w końcu wieje nam wiatr w plecy. Biegnę na ile mam sił. Zbliżając się do mety widzę zegar i uciekające sekundy przy czasie 3 godzin 16 minut. Brakuje dosłownie kilku sekund do tego aby zegar wybił kolejną minutę – to motywuje mnie, żeby się jeszcze rozpędzić. Wbiegam na metę kiedy zegar pokazuje równo 3 godziny 17 minut – wiem, że mam kilka sekund zapasy, bo nie startowałem z pierwszej linii. Moja nowa życiówka to 3:16:56.
Na mecię nie chce mi sie nawet zrobić zdjęcia z medalem. Siadam na chwilę i dziękuję za to, że to już się skończyło. Jeszcze nawet nie jestem zły na to, że się nie udało osiągnąć zamierzonego celu. Wewnętrznie czuję dumę, że się nie poddałem, ale w tamtym momencie wyleczyłem się z maratonu (już mi przeszło!). Przecierpiałem swoje – chyba jeszcze nigdy mnie tak żaden bieg nie bolał. Wychodząc ze strefy zgaraniam opakowanie szynki i piwo bezalkoholowe. Jest mi zimno i jak najszybciej chcę się ubrać i wrócić do domu – marzę o Coli.
Czekamy jeszcze na pozostałe osoby – przenoszę się do słońca – tam dopinguję znajomych – rozmawiam z Tomkiem, Kazikiem i Hanią, którzy specjalnie przyjechali 100 kilometrów, żeby dopingować!
Przez kolejnych kilka godzin wewnętrznie nie czuję nic … nie ma wkurzenia, smutku, ani żadnej radości. Nie mam praktycznie żadnych emocji. Bieg został schrzaniony koncertowo jak to powiedział Krasus. Można by się #%#$#^ gdyby na mecie był wynik kilku minut koło trójki, tu jednak nastąpiła przepaść. Druga połowa biegu wyszła w 1:47 … jak na moje możliwości fatalnie! To ewidentnie nie był mój dzień. Z tego biegu trzeba wyciągnąć wnioski, wziąć nauczkę i walczyć dalej. Może za szybko chciałem złamać trójkę? Może jak to ktoś powiedział bańka złamania trzech godzin została sztucznie nadmuchana za bardzo? A może jestem beztalenciem biegowym jak to jeszcze ktoś inny napisał – i cokolwiek bym nie robił trzech godzin w maratonie nie rozmienię? O tym w kolejnym wpisie, gdzie postaram się rozłożyć ten bieg na czynniki pierwsze – ten jednak dopiero w przyszłym tygodniu bo teraz czas na kilka dni odpoczynku, a moje wnioski chciałbym najpierw przedyskutować z treneiro Łukaszem.
Bardzo dziękuje za wsparcie – walczymy dalej, Mam nadzieję, że jeszcze udowodnię sobie, że skoro walczę o marzenia to ciężka praca pozwoli mi je zrealizować. Udowadniać nikomu, a przede wszystkim sobie nie muszę, że biegać potrafię – jeszcze kilka lat temu byłem grubasem, który nie mógł przebiec kilometra. Pobiegłem teraz maraton szybciej o 23 minuty od debiutu … Chyba jednak takim beztalenciem nie jestem, ale skoro dla kogoś to czas jest wyznacznikiem, to zapewniam, że te trzy godziny zostaną rozmienione …
Cześć. Gratulacje – za życiówkę i za walkę do końca. Z mojego punktu widzenia wynik marzenie ale rozumiem frustrację bo ciężko się przygotowywałeś. Analizowaliście z trenerem co nie zagrało?
wrócę do Polskie i bede z Luakszem analizowac :) wtedy bedzie tez wpis o tym
Czekałam na drugą część wpisu – gratuluję i współczuję!
Gratuluję, bo przebiegłeś maraton w przepięknych okolicznościach. Współczuję, bo nie osiągnąłeś tego, co chciałeś. Ale po prostu wyciągnij z tego wnioski, wyciągnij naukę.
A jaka temperatura była w czasie biegu w Maladze? Dają szynkę na mecie? :D ekstra :-)
Pozdrawiam i mam nadzieję, że szybko sobie poukładasz wrażenia i emocje.
miedzy 15 a 18 stopni na starcie, mysle, ze 20 w srodku dnia.
Wnioski trzeba wyciagnac i isc dalej :)
dzieki!
To ile wynosiła wcześniejsza Twoja życiówka? Pytam bo zamierzam za rok na jesień (ale Amsterdam albo Frankfurt) podjąć próbę łamania 3.0. Gratulacje za walkę i powodzenia następnym razem.
3:19:47, ale nie bieglem maratonu od 2 i pol roku na wynik :) a od tego czasu mocno zmienilem swoje bieganie
Hej Lukasz. Szkoda, ze tym razem nie wyszlo. Ale ewidentnie cos zawaliles, bo jesli bylo tak dobrze (przygotowania), a skonczylo sie tak zle (maraton), to nie ma co szukac winny gdzie indziej. Coz, jak sam stwierdziles, trzeba wyciagnac wnioski i sprobowac jeszcze raz. Zycze powodzenia i szczerze wierze, ze sie uda.
Przy okazji drobne igielki… ;-)
Pogoda nie dopisala, to fakt. Bylo wietrznie i wiatr wzmagal sie w trakcie trwania maratonu. Ale temperatura 18 stopni o 9:00 rano to duza przesada. Jesli bylo 12 stopni w momencie startu to gora – wiele innych termometrow pokazywalo 10 – 11 stopni (chociazby z aptek). A te termometry na przystankach nawet o 22 w nocy wskazywaly na 18 stopni ;-)
Dalej trasa – to jest naprawde szybka trasa z kilkoma malymi podbiegami. Jesli miales z nimi problemy, to musisz przyjzec sie swoim przygotowaniom. Trasa pod wzgledem roznic wysokosci nie odbiega od tej z Londynu (2017) czy Orlenu (2016). Po prostu tych kilka podbiegow wypadlo na okolice 30 km, a do tego doszedl momentami porywisty wiatr. Nie wiem czy jest jakis absolutnie plaski maraton? Moze Dubaj? Ale tam temperatura na pewno bedzie wyzsza niz 18 stopni. ;-)
No i taktyka… Jesli nie czules sie pewnie przy tej pogodzie (wiatr), to moze warto bylo pobiec nieco szybciej z grupa na 3:00? Bo zapwne z tej grupy wiekszosc zlamala trojke…
Ale wnioski beziesz musial wyciagnac sam. Oby sluszne :)
Pozdrawiam
Rafal
heja :)
No wiec ta – z temp – mowie, co widzialem na znaku – iphone pokazywal na ta chwile 16 – na pewno bylo duzo cieplej niz w poprzednich dniach. Porownywanie trasy do Londynu czy Orlenu nie wiele mi daje – bieglem np. Wieden gdzie nie bylo ani jednego takiego podbiegu. Tu jest fakt, ze jest sporo podbiegow w drugiej czesci, a tam jezeli czujesz juz zmeczony (nawet nie mowie o sobie) to kazdy wydaje sie gora :P
Nie zwalam winy na pogode, bo ja w miare niezle adaptuje sie do takich temperatur, ale tu od poczatku mialem wysokie tetno i to moglo byc przyczyna temperatury.
Co do taktyki, to jak przecyztasz pierwsza czesc to grupa na 3:00 miala niezla fantazje – odbiegali mi znacznie kiedy ja bieglem po 4:13 – na mete wbiegli w 2:57, wiec to chyba nie najlepiej swiadczy o pacach … bo biegli po 4:11 a nie 4:16.
Co do plaskiego to chyba Berlin jest naj naj, aczkolwiek dla mnie za wczesnie po sezonie tri. Dubaj – tak – zrobili badania i podobno to najszybsza trasa .. gdyby nie pogoda :P ?
Dzieki za igielki :) walczymy dalej !
Berlin tez nie jest idealnie plaski. Porownywalny z Malaga. Jakby cos sluze screenami z polar flow ;) Okreslenie “szybka trasa” wcale nie rowna sie “idealnie plaska”. ;-)
ile w Berlinie przewyzszenia?
Nie pierwszy twój maraton, nie ostatni ;)
Dobrze wiesz, że im dalej w las, tym ciężej urwać choćby minutę…
Mocno ambitnie podszedłeś do tego biegu (i bardzo dobrze ;)), a im wyżej celujemy tym boleśniejszy upadek.
Wg mnie jednak póki walczysz do końca, to jesteś zwycięzcą ;) Tak mówię, bo moja życiówka w maratonie jest bliżej 5ciu godzin :D
Jesteś bliżej niż dalej, a treningi nie poszły na marne. Widać nawet po zdjęciach ;)
Nie wiem czy to dostatecznie wybrzmiało z poprzedniego komentarza, więc napiszę jeszcze bardzo wprost: STRASZNIE CI ZAZDROSZCZĘ TEGO WYNIKU :)
:-)