Dwa tygodnie na Fuercie w formule all inclusive to moje trzecie wakacje, które całkowicie poświęciłem na trenowanie. To All Inclusive różniło się od tych z dawnych lat, gdzie na minutę przed 23 leciało się do baru, żeby zabrać jeszcze darmowe drinki zanim zamkną bar. Tym razem o tej porze już dawno spałem … Pływanie, rower, bieganie – trenowałem wszystkie trzy dyscypliny, jednak to na rower postawiliśmy największy nacisk – to tu mogę najwięcej urwać, a jednocześnie grzechem by było będąc w takich warunkach jeździć mniej …
Trzy lata temu kiedy z chłopakami pojechaliśmy na obóz do Llorete de Mar byłem pierwszym maruderem jeśli chodziło o wychodzenie na kolarskie treningi. Bałem się jeździć po ruchliwych ulicach, na każdej górce odstawałem i zwyczajnie mnie to demotywowało. Wolałem biegać – przecież to najbardziej kocham robić. Wielkim wyzwaniem wtedy była całodniowa wycieczka do Barcelony (100 kilometrów w dwie strony), gdzie pojechaliśmy kibicować podczas odbywającego się wtedy maratonu. Zwyczajnie nie czułem wtedy rowerowego flow …
Rok temu wybraliśmy się na dwa tygodnie na obóz na Lanzarote – wyspę sąsiadującą z Feurtą o 25 minut promem. Mieszkaliśmy w hotelu Occidental Lanzarote Playa, kilka minut od Arrecife. Olimpijski basen oddany do użytku kilka dni przed naszym przyjazdem motywował do pływania. Biegaliśmy głównie po promenadzie lub na stadionie w ośrodku La Santa. Z rowerem próbowałem się zaprzyjaźniać, jednak nadal byłem maruderem. Wtedy już pierwsza przejażdżka dała mi porządnie w kość i za każdym razem na myśl o jeździe przy wietrze w górach rozpoczynała się wewnętrzna dyskusja w głowie – nie chce mi się iść tam jechać – przecież ja się nie lubię tak męczyć, ale MUSZĘ iść na trening…
W tym roku wszystko się zmieniło…
Kiedy przylecieliśmy na miejsce, pierwsze co poczułem to wiatr – już coś w głowie zaczynało marudzić, ale szybko zdusiłem to myślenie. Przypomniało mi się co rano przed wylotem pomyślałem – chciałem pojechać na dwa tygodnie wakacje, i cieszyć się każdą chwilą – tymi chwilami gdzie wiatr wiał w plecy, ale i chciałem mieć radość z tych momentów, gdzie będę musiał walczyć ze sobą – z mocnym wiatrem i podjazdami. Nie dalej jak godzinę po przyjeździe do hotelu miałem już złożoną moją maszynę, gotową na pierwszy trening. Borat aż się rwał do jazdy – to był nasz wspólny pierwszy raz na zewnątrz, i muszę przyznać, że to była niezapomniana jazda. Nie wiedziałem gdzie jadę – jedynie wskazówki od Łukasza w którym kierunku. Słońce powoli zachodziło oznajmiając koniec dnia, a ja z radością i bananem na twarzy śmigałem to pod górkę, to z górki. Raz z wiatrem, raz pod wiatr. Po 4 miesięcznej przerwie zatęskniłem za rowerem, ale nie wiedziałem, że aż tak bardzo… Już pierwszego dnia wiedziałem, że to będzie niesamowity czas – z ciężkimi treningami, ale wewnętrznie byłem zmotywowany do tego – bo chciałem … nie musiałem!
Już następnego dnia Łukasz wystawił mnie na pierwszy sprawdzian – wyznaczył trasę, którą mam jechać – wspomniał o podjeździe, nie mówił, jednak jaki ten podjazd będzie. Stosunkowo krótki trening, bo to dopiero początek obozu. W sumie 50 kilometrów i na dwudziestym mam gdzieś wjechać na górę – Vallebron. Skręcam na 20tym i widzę, że jest góra, jedyne czego nie widzę to drogi. Ta pojawia się znikąd i jest praktycznie pionowo (jak dla mnie!). Nie wiedziałem, że taki moment kiedyś przyjdzie, ale z uśmiechem wspinałem się pod górę – krótko i stromo, a ja chciałem więcej i więcej.
Kilka dni później miałem pojechać 60 kilometrów – zapytałem Kalacha, czy jak zrobię 70 to się nic nie stanie, bo taką fajną pętlę znalazłem. Łukasz powiedział, że spoko – tylko, żebym pojechał w drugą stronę niż planowałem. “Zrobisz dobrą robotę” jadąc tamtędy – jak się później okazało w duchu się lekko podśmiechując.
Pierwsze 20 kilometrów z wiatrem wzdłuż wybrzeża, żeby w końcu skręcić w głąb wyspy i rozpocząć kilkunasto kilometrowy podjazd. Kiedy powoli zaczynałem oddalać się od wybrzeża wiedziałem, że jadę pod górę, ale droga nie wskazywała, żeby to było jakoś bardzo stromo. Początkowo nawet pomyślałem, że złapałem gumę – z prędkości ponad 30 km/h nagle zacząłem jechać coś w okolicy 12-15 km/h. Przejechałem kilkaset metrów i zatrzymałem się sprawdzić czy wszystko okey z oponą. Ta miała się w porządku, a ja wtedy zobaczyłem, że jednak patrząc w dół to jest całkiem stromo. A to był dopiero początek. Długi podjazd z zakrętem, po chwili zjazd i pojawiła się ona – nie kończąca się droga w górę. Przyznam, że w myślach przekląłem Kalacha, ale zacisnąłem zęby i przyśpieszyłem. Każdy taki podjazd sprawiał mi radość – czasami nuciłem sobie Despacito, a czasami piosenki z dyskotekowego mini klubu dla dzieci. Tym razem to nie było już ten sam RunEat, który w Szklarskiej na myśl o podjeździe z Harrachova do Jakuszyc, czy z Świeradowa na Zakręt Śmierci zatrzymywał się co kilkaset metrów ze zmęczenia i wykrzykiwał niecenzuralne słowa.
Po tym rowerze czekał mnie jeszcze 8 kilometrowy bieg. Pierwsza zakładka w tym sezonie, a mi biegło się bardzo dobrze. Mięśnie jednak pamiętają, a do tego trening jaki zrobiłem do maratonu wzmocnił znacznie nogi. Najcięższe jednak miało dopiero nadejść …
Betancuria … niegdyś stolica wyspy – najwyżej położona miejscowość, oddalona o 45 kilometrów od naszego hotelu – mieszkaliśmy w Corralejo w hotelu Oasis Papagayo & Sports. Przed wyjazdem kilka osób straszyło mnie, jak ciężka jest ta trasa, a w głowie pojawiały się czarne myśli – nie dam rady. Wiedziałem, że czeka mnie długa wyprawa – w sumie 1500 metrów w górę, a do tego całość to 90 kilometrów. Chciałem jednak zdobyć ten szczyt – jak bym nie miał siły to zawsze mogę zejść z roweru, albo zawrócić. Przestałem więc analizować jak to ciężko będzie i wyruszyłem. Kilometry mijają dość szybko – wyjechałem też kilkadziesiąt minut przed Kalachem, wiec miałem dodatkową motywację, że muszę jak najdalej ujechać zanim mnie dojedzie. Na 8 kilometrów przed szczytem kiedy zaczyna się już długi podjazd, zatrzymałem się, żeby zmienić koszulkę z długim rękawkiem na krótki. Wtedy prędkością pendolino minął mnie Kalach pędząc pod górę. No nie – tak szybko to ja na pewno nie będę wjeżdżał, ale starałem się jechać jak najmocniej jak potrafiłem, żeby chociaż spotkać się z nim na górze. W połowie podjazdu pot zaczął zalewać mi oczy.
Było mi już gorąco, nogi były zmęczone. Powoli posuwałem się do góry, kiedy znów minął mnie Kalach jadąc z prędkością światła w dół krzycząc DAWAJ DAWAJ. Zobaczyłem znak, że do szczytu jeszcze 1.5 km. Z jednej strony szczęśliwy, że to już zaraz, z drugiej prawie bez sił, żeby docisnąć jeszcze na końcówce, która była co raz bardziej stroma. W końcu zobaczyłem w oddali dwa posągi – dojechałem ! Tu jednak nie koniec wspinaczki, bo do schroniska jeszcze stromy kilometrowy podjazd. Po chwili odpoczynku ruszyłem na ostatnie starcie z górą. Tu w pewnym momencie pomyślałem, żeby wypiąć się z pedałów i podprowadzić rower. Serce jednak mówiło – jedź dalej – chcesz to zrobić. Tym razem nie było konfliktu między sercem a rozumem. Ten wtórował żeby jechać dalej – jak będę próbować się wypiąć to się to najprawdopodniej skończy wywrotką …
Jechałem tak wolno, że licznik się czasami zatrzymywał. Nie wiem jaki mam ustawiony próg, ale prawdopodobnie coś około 7-8 km/h. Ludzie którzy schodzili z góry bili brawo i to dodało sił żeby jeszcze docisnąć na końcówce. Udało się – wjechałem na najwyższy dostępny rowerem punkt wyspy !!! Snickers i herbata z cukrem na szczycie były najlepsze na świecie. To był najcięższy trening jaki zrobiłem do tamtej pory – jak się okazało dwa dni później Treneiro planował jeszcze dla mnie dwukrotne zdobycie tej góry, ale o tym w następnym wpisie…
Fuerteventura
Na Fuercie
A nie Feurteventura!
true !
Czekam na kolejny odcinek :)
no jakos wypadlem z flow kolejnego odcinka :(