Ostatnio dużo myślę (WOW … ). Na tym można by zakończyć ten wpis :) Myślę o bieganiu i o tym, jak z chłopca, który całe szkolne życie unikał zajęć z Wychowania Fizycznego stałem się kimś, kto ściga się z czasem i nieustannie wyznacza sobie nowe granice, które często wydają mi się nie wykonalne.
Pierwszy raz na starcie ulicznego 10 km biegu stanąłem 1 sierpnia 2012 roku. To był bieg Powstania Warszawskiego. W Warszawie o godzinie 21 panowała wtedy temperatura 33 stopni Celsujusza. Nie dość, że było to mój pierwszy start w zawodach na tym dystansie, to był to pierwszy raz, kiedy w ogóle miałem przebiec te 10 km. Nie miałem wtedy żadnego celu – po prostu chciałem to przebiec.
Biegłem z Kraśnym – kumplem, który już coś tam sobie biegał. Nie miałem pojęcia o żadnym kontrolowaniu czasu, po prostu biegłem w pałę. Warszawski Bieg Powstania znany jest z super klimatu, ale także i z dwóch pętli, zakończonych niełatwym podbiegiem. Moje bieganie wtedy zakończyło się praktycznie po pierwszych 5km. Na szczycie miałem już dość – na szczęście był punkt z wodą. Bardzo chciało mi się pić. Złapałem 3 pół litrowe butelki wody. Dwie wypiłem duszkiem, a trzecią zabrałem ze sobą w dalszą podróż … Już sam … Kraśny pobiegł do przodu …. Na mecie znalazłem się po upływie 1:05:32. Prosto z biegu jechaliśmy na wódeczkę urodzinową do naszej koleżanki. Tam pamiętam jak dziś, jak Michał się ze mnie śmiał, że co to za wynik. Że tak to każdy jest w stanie przebiec … Pierdoła a pamiętam jak dziś …
Trzy miesiące później znów postanowiłem spróbować sił na popularnej dyszce. Tym razem poszło już znacznie lepiej. Nie miałem jeszcze zegarka, biegłem wyłącznie z aplikacją Nike+ Running, która co kilometr podawała mi tempo. Było coś w okolicach 5:15. Na wysokości amerykańskiej ambasady urwałem się chłopakom i gnałem do przodu. Nie wiem co wtedy we mnie wstąpiło, ale noga się kręciła, a u mnie każdy kilometr był co raz szybszy. Na mecie znalazłem się po 50 minutach i 20 sekundach… Tym razem to ja musiałem czekać na kumpla :)
To był ostatni bieg jaki biegłem bez założeń… (do minionej soboty). Kilka miesięcy później zacząłem trenować z Łukaszem Kalaszczyńskim. Pamiętam, jak się zdziwiłem, kiedy na dzień przed Biegiem w Garwolinie przysłał mi założenia. Pierwsze 5 km w tempie 5:00, później 3km po 4:58 a ostatnie 2 kim ile fabryka da. I tak zaczęło się bieganie z głową i ściganie z cennymi sekundami…
Z każdym kolejnym startem wracałem z nową życiówką…
Myśl o złamaniu 40 minut chodziła już za mną cały ubiegły rok. Kilka razy podchodziłem do tej magicznej bariery. Z każdą kolejną próbą byłem co raz bliżej, nie licząc startu w Biegnij Warszawo w październiku 2015. Ten start to była kompletna porażka. Teraz z perspektywy czasu wiem bardzo dobrze dlaczego. Zawiodła głowa. Za bardzo chciałem mieć ten wynik. Nie myślałem o niczym innym, tylko o czasie. Każda sekunda była ważna, i gdy trzeci kilometr wyszedł już poniżej założeń moja głowa powiedziała dość. Na metę dobiegłem po blisko 44 minutach. Szybciej biegałem wtedy treningi tempowe … Ten start jednak dał mi wiele do myślenia.
Teraz wiedzialem, że jestem gotowy. Nie będę owijać w bawełnę i budować napięcia. Czułem się w formie. W Hiszpanii biegało mi się rewelacyjnie. Wszystkie treningi wychodziły lepiej jak założenia, a były robione na luzie. Jedyne czego się obawiałem to mojego największego wroga – własnej głowy. Na całe szczęście wcześniej biegłem we Wiązownej, kiedy pierwszy raz złamałem granicę biegania poniżej 4 min/km. To naprawdę dużo dało, bo wiedziałem, że nie muszę się bać tego tempa. Był jednak jeszcze jeden problem ….
Dzień wcześniej odbyła się gala rozdania nagród Blog Roku. Wielkie emocje, odebranie nagrody. Nie było czasu na świętowanie. Szybki powrót do łóżka. Mało spania i trzeba było jechać z rana do Poznania. Cały czas w głowie radość z wygranej. Co chwila napływające łzy do oczu. Miałem przed sobą dwugodzinną samotną podróż samochodem. Wyłączyłem facebooka. Nie patrzyłem na fanpage. Nie chciałem już myśleć o nagrodzie. Musiałem się wyłączyć. Arkowi i Łukaszowi powiedziałem, że gdy dojadę, żebyśmy nie rozmawiali o tym. Po biegu. Radio w samochodzie rozkręcone na maksa, a z głośników wydobywały się lecące w pętli moje motywujące piosenki. Te dziesięć kawałków działa na mnie tak skutecznie, że jakieś 50 km przed poznaniem byłem całkowicie wyłączony. W głowie był jedynie bieg i wola walki. Wola jakiej nigdy jeszcze w sobie nie miałem przed żadnymi zawodami. Pierwszy raz też nie bałem się stanąć na linii startu …
Cel, jaki dostałem od Łukasza to 39 minut 20 sekund. Pierwsze 5 km po 3:55-3:57, a po 5tce jak będzie moc przyśpieszać. Sam postanowiłem nie patrzeć za często na zegarek. Punktualnie o 12 wystartowaliśmy. Pierwszy kilometr 3:50 i tego postanowiłem się trzymać. Biegłem swoje – co chwila słyszałem „Dawaj RunEat” To dawało naprawdę mega kopa!!! Dzięki!!!
Pierwsza 5tka zamknięta w 19 min 25 sekund. Wiedziałem, że jest dobrze i teraz walka, żeby tylko nic nie spieprzyć. Mimo, że 5tka niezła, to jednak lap na 5kilometrze pokazuje 4:04. Zawsze ten kilometr mam jakoś wolniejszy, ale generalnie to chyba nie są za równo porozstawiane między kilometry, więc nie zwracałem na to uwagę. Biegłem równym tempem. Nie czułem zmęczenia, więc wiedziałem, że jest szansa jeszcze trochę urwać. Na wysokości 8 kilometra wiem, że jestem już prawie w domu. Ostatnia „prosta” wzdłuż jeziora Malta. Dwieście metrów przed metą słyszę Dorotę – „Ręce, Ręce”. To stały znak – wiem, że wtedy już trzeba dać z siebie wszystko. Przyśpieszam wymijając pozostałych zawodników. Na metę wpadam z wynikiem 38 min 36 sekund. Sam nie wierzę w to co się dzieje. Podczas biegu nie miałem pokazanego czasu, więc nie wiedziałem dokładnie na jaki wynik celuje. Nie miałem czasu na dodawanie i odejmowanie sekund z między czasów.
Wiem też, że ten wynik to nie jest szczyt moich możliwości na ten sezon. Tętno stosunkowo niskie, a ja nie pobiegłem na maksa. Nie jest jeszcze czas, na szczyt formy, więc bardzo pozytywnie patrzę na nadchodzący sezon. Wiem, że ciężka praca, wyrzeczenia, solidnie przepracowana zima oddaje teraz efekty.
Gdyby ktoś zapytał mnie kilka lat temu, czy wyobrażam sobie złamanie 40 min na dyszkę powiedziałbym, żeby stuknął się w głowę. Bardziej byłem zmęczony po Biegu Niepodległości kiedy łamałem 45 minut niż teraz. Zawsze tempo poniżej 4 min/km było dla mnie abstrakcyjne … zawsze jednak jest już historią. Granice są po to, żeby je przekraczać. Jeżeli widzicie u kogoś, że biega jakimś tempem i wydaje Wam się – ale szybki gość – nigdy tak nie będę biegać, to przestańcie tak myśleć. Odpowiedni trening, motywacja prędzej czy później przybliży Cię do tego o czym marzysz. Trzeba tylko chcieć i na to zapracować, a efekty przyjdą same …
Trochę samobójem jest wrzucanie tekstu na bloga w dzień kiedy wszyscy pieką mazurki, ale mam nadzieję, że udało Wam się dotrwać do końca :) Przypominam o konkursie, który trwa podczas świąt a do zgarnięcia są Nike Lunar Epic ID. Tam nie liczy się ani czas, ani dystans. Liczy się wyłącznie Wasze epickie bieganie.
Wesołych Świąt.
Nie bójcie się głośno mówić o swoich marzeniach.