Z bieganiem jest trochę jak z grą w pokera. Albo stawiasz wszystko na jedną kartę i sprawdzasz przeciwnika, albo siedzisz i myślisz. Czas mija, a Ty cały czas analizujesz co by było gdyby … Chcesz wygrać, ale gdzieś w głowie liczysz … i liczysz … i liczysz …. Jesteś zaprogramowany na pewien wynik – wiesz, że jesteś przygotowany na konkretne bieganie, Twoja głowa jednak stara się wmówić Ci, że przecież to jest niemożliwe … Ty i bieganie dychy w 38 minut… ?
No właśnie .. To co się wydarzyło w miniony weekend, chyba przerosło nawet moje wyobrażenie, ale im dłużej się nad tym zastanawiam, tym lepiej wiem co przyczyniło się do sukcesu.
Przygotowując się do maratonu w Maladze, postawiliśmy z Łukaszem na jedną kartę. Nie było żadnych startów. Ubiegła jesień minęła pod znakiem 3 miesięcy ciężkiej pracy treningowej. Forma rosła z dnia na dzień – jestem skłonny nawet zaryzykować stwierdzenie, że osiągnąłem formę życia dokładnie na dzień startu. Stety, niestety maraton został odwołany … (KLIK KLIK).
O ile wtedy nie był to zajebisty okres, to patrząc z perspektywy czasu to wszystko zaczyna się układać w sensowną całość. Przygotowując się do maratonu udało mi się przesunąć poprzeczkę na wyższy poziom (o ile nie o kilka …). Brak samego biegu spowodował to, że mój organizm nie wyjechał się, a wszystko to co zrobiłem w ramach treningów zostało jako dobra baza na kolejny sezon.
Nie dalej jak 6 dni wcześniej stanąłem pierwszy raz na linii startu od blisko pół roku. Bieg na 5 kilometrów nie należy do moich ulubionych – tam po prostu trzeba od początku biec w pałę. Ten bieg boli już od pierwszego kilometra. Jak nie boli, to znaczy, że nie biegniesz na miarę swoich możliwości. Udało mi się poprawić życiówkę o kilkanaście sekund, jednak gdzieś w głębi duszy byłem lekko zawiedziony. Wiedziałem, że stać mnie na więcej … na szczęście jestem w pełni świadomy tego, że jestem amatorem … ambitnym amatorem i te kilka sekund nie liczą się najbardziej w życiu!
Jadąc do Poznania, nie do końca byłem pewny tego co mnie czeka. Chciałem pobiec szybko, jednak gdzieś w głowie siedział wynik z Wiązownej. 18:53 na 5km … a ja takim tempem chciałem biec 6 dni później dystans dwa razy dłuższy. Szalony? Do tego zacząłem się zastanawiać jak ja zrobiłem wynik rok wcześniej kiedy w Poznaniu pobiegłem 38:36. Wtedy atakowałem 40 minut, a udało się złamać tą magiczną granicę z przytupem.
I wtedy właśnie zrozumiałem co było moim sukcesem i postanowiłem zastosować dokładnie to samo podejście .. .
Rozgrzewkę rozpoczeliśmy na około 45 minut przed startem. Mieszkaliśmy jakieś 400 metrów od mety, a 1.5 kilometra od startu. Idealnie na potruchtanie przed biegiem. Jak zawsze spotkaliśmy się pod hotelem, który znajdował się dwieście metrów od mety. Sama rozgrzewka nie nastarajała mnie optymistycznie. Nie, żeby biegło mi się ciężko, ale nie czułem „tego luzu” w nogach. Miałem na sobie worek ze startówkami Łukasza i moimi. po 15 minutach zrobiliśmy kilka ćwiczeń i przeszliśmy do przebieżek. Tam zamieniłem kilka słów z Agnieszką Jerzyk i na minutę przed startem po ostatniej przebieżce wszedłem do strefy startowej. Tam zamieniłem kilka słów z jednym z Was, klepnąłem się po udach i po twarzy i wyłączyłem myślenie!
To, że przestałem myśleć nad tym co się dzieje było kwintesencją tego biegu. Zakładałem biec około 3:50 na kilometr, z czego pierwszy powinien wyjść kilka sekund szybciej. Na pierwszym znaczniku złapałem dokładnie lapa 3:50. Biegłem dalej swoje – nie kontrolowałem za często czasu na zegarku tylko starałem się trzymać tempo. Drugi znacznik 3:38 … no nie RunEat – szalesjesz, ale nie przeszadzaj. Takie kozaczenie to nie na takich dystansach. Po kolei łapałem grupki. Kiedy czułem, że biegną lekko za wolno, wychodziłem na prowadzenie, a następnie podganiałem do kolejnej grupki. Trzeciego znacznika nie złapałem. Gdzieś w połowie drogi, do 4 kilometra ktoś szturchnął mnie za ramię i zegarek złapał autolapa. Zapamiętałem, że to 6:25, żeby móc dodać to co złapię na kolejnym znaczniku. Nadal wszystko szkło zgodnie z planem. Wiedziałem, że zbliża się powoli 5 kilometr, który zawsze wychodził mi sporo wolniej. Postanowiłem przyspieszyć, wiedząc, że zaraz będzie z górki. Przebiegając przez matę na zegarze zobaczyłem 19:05 (w wynikach 19:09 – nie wnikam :P).
Wiedziałem, że jest dobrze. O dziwo tempo 3:50 (na zegarku 3:47) nie stanowiło dla mnie wyzwania. Tydzień wcześniej we Wiązownej ciężko mi było biec – czułem wtedy zmęczone nogi po mocnym rowerze kilka dni wcześniej. Postanowiłem leciutko przyśpieszyć. Ku mojemu zdziwieniu w okolicy 6 kilometra zacząłem zbliżać się do mojego triathlonowego brata Arka. Mijając go lekko klepnąłem w tyłek wypowiadając, że zawsze chciałem to zrobić! (taki odwet za klapsa, którego dostałem na rowerze w Chodzieży). Jestem całkowicie świadomy tego, że jestem dużo od niego słabszy, ale ten klaps dodał mi jeszcze siły! Wiedziałem, że nawet gdybym zaczął czuć jakiś kryzys to nie mogę dać po sobie go pokazać. Korciło mnie, żeby obejrzeć się i zobaczyć gdzie jest Arczi, jednak do mety nie odkręciłem głowy do tyłu. Przestałem już patrzeć na zegarek. Biegłem przed siebie licząc na to, że zostało mi nie więcej jak około 15-16 minut biegu.
W okolicy siódmego kilometra wbiegliśmy nad Maltę. Powoli zacząłem przyśpieszać, nadal jednak nie wiedziałem kiedy powinien być ten moment, żeby odpalić wrotki. Skłonny jestem zaryzykować stwierdzenie, że biegłem w strefie komfortu. Nie było łatwo, ale nie był to jeszcze bieg o walkę o życie, który zazwyczaj już w tym miejscu w poprzednich latach miało miejsce. Mijając 9 znacznik chciałem już przyspieszyć, ale nadal był bardzo wąsko. Powoli mijałem kolejnych biegaczy. Na około 200 metrów do mety, jak zawsze stała Dorota ze swoim okrzykiem RĘCE RĘCE … Przyśpieszałem, ale nadal musiałem slalomować między ludźmi. Zobaczyłem zegar … 37:50 … a mi zostało już tak blisko … Byłem przekonany, że zegar wskażę 37:59 w wyniku. Przekroczyłem linię mety widząc czas 38:00, jednak mata jest ten 1-2 metr dalej, a ja już też zwolniłem. Koniec końców wynik 38:02…. (SAY WHAT ?!)
Ktoś skomentował, że przykro, że zabrakło tych trzech sekund – jasne, super by było gdyby wynik był 37:59, ale dla mnie biegane dychy w czasie 38 minut, kiedy cały czas w głowie mam swój pierwszy bieg 1:05:20, albo ten gdzie umierałem w Garwolinie wbiegając na metę z czasem 48:26 jest moim własnym mistrzostwem świata. Wiem, że był jeszcze spory zapas, i, że dam jeszcze radę przekroczyć tę kolejną granicę!
Dlaczego udało mi się tak dobrze pobiec? Bo przestałem analizować. Przestałem być zafiksowany na wynik. Wiedziałem, że odpocząłem kilka dni wcześniej, wiedziałem, że na treningach biegałem dobre wyniki, więc po co się nad tym zastanawiać. Kiedyś często spalałem się po pierwszym kilometrze. Teraz wiedziałem, że trzeba robić swoje i nie myśleć o niczym innym. Dla mnie to kolejne przekroczenie granicy, a zarazem solidny kop motywacyjny przed półmaratonem, który już za dwa tygodnie …
I do tego jeszcze ten medal w kształcie ruletki … w tej grze jeśli grasz na kolory to musisz bez względu na wyniki zawsze stawiać na ten sam kolor. Jeśli postawiłeś na czarny to nawet jeśli przez długi czas będzie wygrywać czerwony to nadal masz 50:50, że wygra czerwony – trzeba postawić wszystko na jeden kolor – na jedną kartę. Tu nie ma co analizować – robisz swoje, a osiągasz wyniki.
Bardzo dziękuję, ze wsparcie na trasie! I za słowa na mecie – „czytam bloga – super robota” – usłyszeć takie coś zaraz po tym jak zrobiłeś życiówkę – bezcenne !!!
Szczerze polecam – nie analizujcie – biegnijcie to co czujecie a zapewniam, że będzie gwarantowany sukces. Bo w bieganiu nie liczy się tylko to co macie w nogach, ale to jak Wasza głowa na to zareaguje!
BRAWO :)