W życiu sportowców, zarówno tych pro, jak i nas amatorów kilka razy do roku nadchodzi pewien dzień. To właśnie ten dzień jest dniem prawdy – nie żaden inny, tylko właśnie TEN — do niego przygotowujesz się przez kilka tygodni, czy nawet miesięcy – zmieniasz swoje przyzwyczajenia – trzymasz dietę, poświęcasz swój czas na regularne treningi, często rezygnujesz z różnych przyjemności bo masz przed sobą cel, który chcesz zrealizować jak najlepiej.
Biegnij Warszawo to bieg w którym biorę udział od 5 lat … Stawiałem w nim swoje pierwsze biegowe kroki. Wtedy bieganie nie było jeszcze tak popularne, wtedy kiedy nazywał się jeszcze Run Warsaw. Pierwsze dwie edycje w których biegłem były bez żadnych przygotowań – wtedy to był ten jeden bieg w roku (czasem dwa obok Biegu Powstania Warszawskiego), kiedy wychodziłem pobiegać na zawody. Nie było mowy o żadnym ściganiu się, czy założeniach. W ogóle nie miałem pojęcia, że do biegania można podchodzić z jakąś taktyką. Przyjeżdżałem na start, podczas wspólnej rozgrzewki pomachałem kilka razy rękoma i nogami i ruszałem na start. Za pierwszym razem po prostu chciałem przebiec dyszkę.
Za drugim biegłem z dwoma kumplami – pamiętam, że miałem wtedy w głowie myśl, że fajnie byłoby złamać 50 minut, ale nie myślałem o tym jak to zrobić – po prostu biegłem, w uszach miałem słuchawki, z których co pół kilometra wydobywał się głos z aplikacji Nike Plus mówiącej ile to już przebiegłem i jaką miałem średnia prędkość. Trasa biegu była inna. Wyruszaliśmy z tego samego miejsca, aczkolwiek podbieg do centrum Warszawy był ulicą Belwederską nie jak to jest teraz Spacerową. O ile nachylenie na Belwederskiej jest większe, to sam podbieg jest ewidentnie krótszy. Sam nie wiem co lepsze, ale te 3 lata temu udało mi się pokonać ten podbieg tym samym tempem, jakim wszystkie pozostałe kilometry. Moi dwaj koledzy wtedy zaczęli odstawać – powoli zacząłem przyśpieszać i tak gnałem już do metry. Udało się wtedy nabiegać 50 minut 20 sekund, chociaż jako zupełny laik biegowy cieszyłem się, że na Endomondo złamałem 50 minut – to już było coś, zważając na fakt, że dwa miesiące wcześniej podczas Biegu Powstania ledwo udało mi się nabiegać godzinę z pięcioma minutami.
Kolejne trzy edycje, włączając w to tegoroczną były już dla mnie biegami w których nastawiony byłem na konkretny wynik. W 2013 roku celem było złamanie 45 minut, jednocześnie był to sprawdzian formy na tydzień przed debiutem w Poznańskim maratonie (KLIK!). Zabrakło 20 sekund, choć przez całą drogę byłem przekonany, że złamię ten wynik z co najmniej minutową przewagą. Rok temu pierwszy raz czaiłem się na złamanie 40 minut. Był to jeden z biegów, sprawdzających przed maratonem w Walencji (KLIK!) – 6 tygodni przed, a jednocześnie na dwa tygodnie przed Półmaratonem w Amsterdamie, o którym nawet nie napisałem relacji – nie było co pisać. Forma była wyśmienita – co prawda na podbiegu trochę zwolniłem, ale jak tylko znalazłem się na Placu Unii Lubelskiej udało się odzyskać siły i mknąć do mety po wymarzone 40 minut. Tym razem też nie udało się złamać a na mecie zameldowałem się z czasem 41 minut 6 sekund. Biegnij Warszawo ma to do siebie, że chcąc nie chcąc trasa jest chyba o tych około 200 metrów dłuższa, co w minionych latach nie pozwalało realizować wyniku zgodnie z założeniami. W tym roku miało być inaczej …
Mimo, że cały dotychczasowy rok, a głównie sezon wakacyjny poświęcony był triathlonowi, okazało się, że mimo braku biegowych treningów tempowych, duża objętość roweru pozwoliła podnieść mi wydolność i przenieść się w bieganiu na wyższy poziom. W marcu udało mi się poprawić życiówkę o kilkanaście sekund. 40:40 które wtedy nabiegałem w Poznaniu w tydzień po półmaratonie we Frankfurcie (KLIK!) pokazywało, że powoli zaczynam oswajać się z prędkościami 4:05-4:06 min/km. Orlenowa dyszka, którą biegłem w dwa tygodnie po udanym maratonie w Wiedniu (KLIK!) pozwoliła przesunąć tą granicę o kolejne kilkanaście sekund. Obecna życiówka z kwietnia to 40 min 24 sekundy. Wtedy jedyna rzecz jaka zawiniła to zbyt duże zaufanie do zegarka. GPS zawsze będzie przekłamywać przez co straciłem w pierwszej piątce tych kilkadziesiąt sekund, których nie dało się już później odrobić.
Po skończonym pod koniec sierpnia sezonie triathlonowym przyszła pora na przygotowywanie się do maratonu w Nowym Jorku, który będę biegł już za miesiąc. Nastawienie na ten bieg jest typowo rekreacyjne – o ile o maratonie można mówić, że jest rekreacyjny. To spełnienie marzenia – przebiegnięcie tego dystansu w mieście, który spokojnie mogę nazwać swoim drugim domem.
Zwiększony kilometraż i w końcu więcej treningów tempowych. Te głównie ukierunkowane były właśnie na tegoroczne Biegnij Warszawo. To właśnie ten bieg był głównym celem tej jesieni. To miał być ten dzień.
W ostatnich tygodniach stałem się częstym gościem na Agrykoli – mecce Warszawskich biegaczy, przyjeżdżających tam zarówno robić podbiegi, jak i biegać w kółko na zwiększonych prędkościach. W zasadzie czułem się już jak gospodarz tego miejsca. Zdarzało się, że zaczynałem treningi po ciemku. Pojawiały się dwusetki, cztery-setki, piramidy biegowe 200/500/1000/500/200 czy też sprawdzanie wytrzymałości tempowej w tysiączkach. Jeszcze w środę biegałem 5 x 1000 po 3’58-3’58 bez większego zmęczenia na niskim tętnie. Treningi tempowe pokazywały jasno, że jest forma i pozwalały z nadzieją myśleć na dzień startu. Jedyne co mogło niepokoić to zwykłe wolne rozbiegania. Te czasami męczyłem niemiłosiernie. Nie chodziło o jakieś zmęczenie, czy podwyższone tętno. Po prostu noga na wolnych prędkościach nie koniecznie chciała podawać, choć ostatni trening w piątek – 6 km z przebieżkami zrobiony był na pełnym lajcie.
W całym okresie trenowania przywiązuję dużą wagę do snu. Staram się spać 7-8 godzin dziennie. W tygodniu przed startem średnio spałem powyżej 8 godzin z dnia na dzień, więc właściwa regeneracja była zapewniona. W swoim żywieniu nic nie zmieniałem – na dzień przed zjadłem lekko większą ilość węglowodanów – na obiad kasza kus kus (która tak naprawdę jest makaronem) a na kolację makaron. Wszystko dokładnie jak zawsze – w ciągu dnia podjadałem też ulubione paluszki żerańskie :)
Nadchodzi w końcu ten dzień prawdy. Bałem się tego, że przyzwyczajony do porannego wstawania obudzę się o 5 rano i nie będę mógł spać. Obudzić się obudziłem – załatwiłem szybką wizytę w toalecie i bez problemu zasnąłem. Nie nastawiałem nawet budzika będąc przekonany, że obudzę się 6:30-7. Moje zdziwienie było dość duże kiedy otworzyłem oczy a na zegarku ujrzałem 7:40. Spokojnie – było jeszcze sporo czasu. Zjadłem pół banana i jeszcze chwilę poleżałem sprawdzając co w internetach słychać. O 9 na trzy godziny przed startem (kto wymyśla start o 12?!) zjadłem klasycznie bułkę z miodem a do tego rogala. Popiłem wszystko herbatą z cukrem i cały czas popijałem wodę. Pamiętałem, jak rok temu zaraz po starcie zrobiła mi się dość duża susza w buzi, więc tego chciałem uniknąć. Wszystko jak w zegarku – no może poza tym, że na 20 minut przed wyjściem z domu zauważyłem, że zegarek jest całkowicie rozładowany (a był podłączony na cała noc do ładowania).
Biegnij Warszawo ma to do siebie, że pogoda jest gwarantowana – zawsze świeci słońce i temperatura jest znośna – w tym roku było aż za dobrze. Już podczas rozgrzewki zrezygnowałem z drugiej warstwy, a podczas 2 km truchtu lało się ze mnie jak nigdy. Nie czułem jakiegoś wielkiego luzu, ale co 500 metrów lekko przyśpieszałem i biegnąc w tempie 5:00 pod koniec czułem, że nogi są przygotowane. Zrobiłem kilka przebieżek i ustawiłem się na starcie. O ciasnocie nie było mowy – stratowałem prawię z pierwszej linii więc spokojnie mogłem być przygotowany na trzymanie swojego tempa.
Założenie na bieg było jak to Treneiro mówi “proste”. Rozmienić 40 minut. Pierwsze 5 km miałem biec 3:55-3:59 a od 6 km trzymać się bliżej 3:55 i przyśpieszać jeśli będzie moc. O 12 ruszyliśmy (ponownie zapytam, kto wymyśla start o 12?). Pierwszy kilometr 3:52 – trochę za szybko, ale spokojnie wiedziałem, że stracę to na podbiegu. Drugi już trochę wolniej 3:58. I to by było tyle z biegania w założeniach. W zasadzie od drugiego kilometra biegło mi się już ciężko – nie było problemów wydolnościowych – nie było żadnych bóli mięśniowych – po prostu nogi nie chciały podawać. Czułem się mniej więcej tak samo jak w Amsterdamie, gdzie od 3 km miałem dość półmaratonu. Na początku podbiegu stał Tata ze szklanką wody. Pokazał coś do zespołu który tam grał, a oni wykrzykneli, że biegnie Łukasz pije wodę i życzą powodzenia. Starałem się walczyć na podbiegu, ale tempo nie powalało. Liczyłem na to, że podobnie jak rok temu odrodzę się niczym feniks z popiołu zaraz za tym jak pojawię się na Puławskiej. Tam tylko usłyszałem Łukasza, który biegł z wózkiem w którym Stasiek oglądał sobie świnkę pepe na komórce, żebym się zbierał i że powinienem być już daleko z przodu.
Od tego momentu ten wózek był już jedyną rzeczą, która trzymała mnie przy myśli, że muszę dobiec do mety …, że muszę dobiec do mety przed wózkiem. Kontrolowanie tempa w tym momencie już nie miało większego sensu – biegłem na tyle ile mogłem – próbowałem kilkakrotnie zrobić zryw i złapać szybsze tempo, bądź kogoś kto biegnie szybciej, ale po chwili znów wracałem do swojego nędznego 4:15-4:20. Wracając jeszcze do podbiegu, spotkałem kolegę, który krzyknął dawaj Łukasz (to samo krzyczał do mnie na Orlenie, tylko wtedy byliśmy na 8 km i dawałem z siebie wszystko). Odpowiedziałem tylko znowu Ty :) I tyle się widzieliśmy – pobiegł szybciej :)
Mega było to, że na trasie było tylu z Was i krzyczeliście – dopingowaliście. To naprawdę dodaje energii, choć jak widać nie zawsze da się przyśpieszyć, jak noga nie chce się kręcić. Cały czas widziałem ten przeklęty wózek, albo słyszałem jak ktoś krzyczy raz do mnie, a raz do Kalachów i wiedziałem, że są tuż za mną. Wtedy juz miałem tylko cel, że nie dam się zgrzać i na metę wbiegnę pierwszy. Oczywiście wiem, że gdyby Łukasz biegł swoje to spokojnie by mi tam dupsko złoił ale miałem w tyle głowy myśl, że jednak będzie biegł trochę wolniej. Na 500 metrów przed metą zobaczyłem znów ten wózek i widzę, że ktoś chce mnie wyprzedzić. Byłem wtedy przekonany, że to Łukasz i już cały czas przyśpieszałem, mimo, że finishowania już wtedy nie miałem w ogóle w myślach. Po prostu chciałem dobiec – wiedziałem, że z tego wyniku nic nie będzie. Na całe szczęście owego biegacza z wózkiem udało mi się wyprzedzić i utrzymać to prowadzenie do mety.
Wynik fatalny – 43:40 – tyle to już nie pamiętam kiedy biegałem na zawodach 10km. Na trudniejszej trasie w Garwolinie dwa lata z rzędu udało mi się pobiec lepsze wyniki, kiedy biegłem treningowo. Rok temu dzień po debiucie w Triathlonie w Płocku (KLIK!), w tym roku podczas zakładki po 30km roweru. Tegoroczny bieg to po prostu porażka.
Spędziłem trochę czasu analizując co mogło być nie tak – było ciepło, lekko wiało, ale każdy miał takie same warunki. Mi nawet ciepłota, aż tak bardzo nie przeszkadza. Jedyne co mi się nasuwa na myśl to start o 12. Mój organizm przyzwyczajony jest do wysiłku w miarę od razu po przebudzeniu i trenowania w godzinach porannych. Dużo lepiej biega mi się zawody rozpoczynające się o 9. Na pewno jeszcze trochę czasu spędzę na analizowaniu tego co nie zagrało, aczkolwiek na tą chwilę to jedyne co przychodzi mi na myśl.
Nie będę spędzać czasu na rozpaczaniu, załamywaniu się – nie ma po co… Padłeś? Powstań … popraw koronę i walcz dalej. Byłbym hipokrytą gdybym powiedział, że nie jestem zły – ba nawet wku%##$, ale było minęło. Zdarzyło się. Nie od razu Rzym zbudowano. Może znajdę jeszcze przed maratonem jakąś dyszkę żeby móc pobiec szybciej… A jak nie? To nabiegam to w przyszłym roku – świat się nie kończy – żyje się dalej. Jestem amatorem i czy w moim życiu zmienia się coś, że z przodu nie ma jeszcze tej trójki. Nie. Oczywiście porażkę trzeba przyjąć na klatę – może nie jestem jeszcze gotowy na taki wynik – a może nie na tej trasie. Dla mnie najważniejsze jest to, że uwielbiam trenować i to treningi na co dzień sprawiają mi największą frajdę.
Dzięki wielkie za słowa w komentarzach, ze to dobry wynik, i że dobiegłem. To nie jest dobry wynik i nie jestem zwycięzcą. Tym biegiem poniosłem porażkę – celu nie zrealizowałem, a nawet się do niego nie zbliżyłem. Gdyby wynik był w okolicy 40 min 20 sekund – to wtedy plułbym sobie w twarz – wtedy można było się wkurzać na maksa. W przypadku gdzie wynik jest zbliżony do treningów po prostu dałem plamę – przyjmuje to i czekam na kolejne wyzwanie. Jak nie do trzech razy sztuka, to może za czwartym razem?
Najbliższe dni nadal będą poświęcone przygotowaniom do maratonu w NYC, następnie tydzień zasłużonych wakacji i prawdopodobnie do końca listopada zrobię sobie długo wyczekiwane roztrenowanie. W grudniu powoli powrót do treningu i czas przygotowywać się do 2016 roku. Na pewno w planie Maraton w Paryżu, do tego jakaś połówka a sezon wakacyjny to tri :)
Miało być krótko i na temat, a wyszło na temat i trochę dłużej. Dzięki wielkie za wszystkie głosy kibicowania na trasie, oraz Wasze wiadomości na fejsie i instagramie. To te gorsze momenty sprawiają, że później będzie lepiej.
A jak chcecie mnie pocieszyć to kliknijcie lubię to poniżej – to dla mnie znak, że chce Wam się to czytać, a jednocześnie, że czas spędzony w samolocie do UK na pisaniu tego posta nie jest stratą czasu. Dzięki jeszcze raz i do usłyszenia.
Próbując odpowiedzieć na Twoje pytanie dotyczące godziny startu, to wg mnie jest to podyktowane faktem, iż gros ludzi startujących jest z poza Warszawy i przyjazd dla nich na bieg, który zaczyna się o 9:00 rano byłby bardzo utrudniony. Na bieg na 10 km nie przyjezdza się też raczej specjalnie z noclegiem. Zatem tutaj szukałbym przyczyny w takiej, a nie innej godzinie.
calkiem mozliwe :) Choc ja do Poznania na maniacka tez przyjezdzam dzien wczesniej :)
Cześć!
Super relacja! Twoje wpisy są dla mnie wielką inspiracją! Możesz napisać trochę o Twoim porannym bieganiu? Od jakiegoś czasu próbuję przestawić się na poranne treningi, ale jest to permanentna bitwa, z której raz wychodzę zwycięsko, a innym razem zupełnie przegrywam. Może masz jakieś dobre wskazówki? O której chodzisz spać, że masz siłę codziennie rano wstawać? :)
Pozdrawiam,
PG
Hej Pawel, sorki nie wiem czmemu komentarz mi sie wczesniej nie wyswietlil
Pisalem o porannym bieganiu tutaj :) http://runeat.pl/bieagnie-z-kurami/
Daj znac czy podziala :)
pozdro