Jest jedna rzecz, której zazdroszczę tym z Was, którzy debiut maratoński mają jeszcze przed sobą. Ten pierwszy raz kiedy stajesz na linii startu królewskiego dystansu jest bez wątpienia biegiem, który pamięta się na całe życie. Pierwszy maraton jest wyzwaniem. Prawdopodobnie po raz pierwszy przebiegasz wtedy dystans 42km. Pewnie nawet nie pokonałeś wcześniej więcej jak 30km. Nie wiesz co Cię czeka podczas biegu. Wszyscy mówią o jakiejś ścianie, o tym, że nie będzie łatwo, ale Ty tego nie wiesz. To jest właśnie coś z czym chcesz się zmierzyć – chcesz poznać swoje słabości. Chcesz sprawdzić jak jesteś silny, żeby móc walczyć z samym sobą. Idziesz na start, żeby zmierzyć się z nieznanym. Wyznaczasz sobie cel, na który przez kilka miesięcy ciężko pracujesz, a dzień biegu jest pewnym egzaminem.
Maraton nie wybacza. Podczas biegu sprawdzi, czy odrobiłeś pracę domową. Z tego biegu dostaniesz kilka cząstkowych ocen – za podbiegi, za treningi tempowe, za to jak jadłeś przed biegiem. To wszystko zostanie zweryfikowane jak tylko przekroczysz linię startu. Do maratonu trzeba też mieć pokorę. Możesz być świetnie przygotowany, ale w tej grze między Tobą a nim to zazwyczaj on rozdaje karty. Jednak to od Ciebie zależy jak tą rozgrywkę rozegrasz. Jako dobry gracz masz tą przewagę, że masz swoją silną głowę i to od niej zależy kto wygra tą rozgrywkę.
Moment kiedy wbiegasz na metę po raz pierwszy jest niesamowity. Zostajesz maratończykiem – dokonujesz czegoś niesamowitego. Biegiem pokonujesz 42km 195 metrów, a pewnie kiedyś przez myśl Ci nawet nie przeszło, że taki dystans można pokonać chodem. W chwili, w której przekraczasz matę zapominasz o bólu. Zapominasz o tym jak kilkadziesiąt minut wcześniej zastanawiałeś się po cholerę ja to robię – przecież mogłem leżeć na kanapie.
Na ostatnich kilometrach mówisz sobie – nigdy więcej żadnych maratonów. Myślisz – półmaratony to ja mogę biegać, dyszki też. W takiej dyszce to trzeba biec od początku szybko – trochę się zmęczę, ale za kilkadziesiąt minut będzie po wszystkim. Docierasz do mety – wolontariusz wiesza Ci na szyi medal, pijesz izotonik i kilkadziesiąt minut później zaczynasz się zastanawiać gdzie pobiegniesz kolejny maraton.
W tym właśnie jest magia maratonu – to jest coś czego nie da się opisać, to po prostu trzeba przeżyć.
Zacząłem od tego, że zazdroszczę Wam tego, że debiut dopiero przed niektórymi z Was. Być może w tym roku, a może za rok – dwa. Przede mną czwarty maraton. Zostało 10 dni, a ja jeszcze do wczoraj nie czułem tego co kiedyś. Przed pierwszym maratonem już na miesiąc przed chodziłem zestresowany. Nie wiedziałem czego się spodziewać, czy dam radę. Przecież dopiero co zacząłem być aktywny, a tu takie wyzwanie.
Poznań
13 października po raz pierwszy zostałem maratończykiem. Kiedy rozpoczynałem przygotowania, marzeniem było pokonać dystans w czasie poniżej 4 godzin. Treningi pozwoliły wyznaczyć cel na 3:40. Jak na debiut to ambitnie. Oznaczało to, że biec muszę ze średnią 5:12, a było to wtedy tempo dla mnie całkowicie poza strefą komfortu. Cały bieg pokonałem z poznanym dzień wcześniej Jackiem. Przez pierwsze 30 km opowiadaliśmy sobie historie swojego życia. Na 36 km czekał na nas kilometrowy podbieg, który nas lekko mówiąc wykończył. Na górze jednak udało się zebrać w sobie i zacząć odrabiać to co straciliśmy na Mount Serbskiej. Na kilometr przed metą Jacek krzyknął tylko, że za 5 minut piwo i tu już daliśmy z siebie wszystko. Na mecie zameldowaliśmy się po 3:40:19 sekundach. No właśnie … te 19 sekund.
W namiocie Runners World czekał na mnie treneiro i zapytał… ILE. Szczęśliwy, że w ogóle dotarłem do mety powiedziałem wynik … Pamiętam jak Łukasz powiedział – no cóż zabrakło tych kilka sekund. Z jednej strony osiągnąłem cel bo dotarłem na metę, z drugiej zabrakło trochę do wyznaczonego celu. Wtedy jednak cieszyłem się z tego, że zostałem maratończykiem. To miał być pierwszy i ostatni raz :)) A teraz jak piszę tego posta to myślę, że byłbym w stanie opisać dokładnie każdy kilometr tego biegu, łącznie z tym o czym rozmawialiśmy z Jackiem. Ten pierwszy raz pamięta się całe życie.
Z perspektywy czasu jednak zakładanego czasu nie udało się osiągnąć …
Kraków
Pomysł zapisania się na ten maraton uważam za jeden z głupszych na jakie wpadłem w wybieraniu miejscówek do biegania. Zapisałem się tylko po to bo wymyśliłem sobie, że zrobię koronę maratonów polskich. Oznacza to nic innego jak pokonanie 5 dużych polskich maratonów w ciągu 2 lat od pierwszego maratonu. Taki jednak wybór oznaczał jedno – maratony będę musiał biegać jedynie w Polsce. A jak wiecie to właśnie bieganie i podróżowanie jest tym co tygryski lubią najbardziej.
Maraton w Krakowie dał mi potężną lekcję pokory – wszyscy mówili, że w tym mieście biega się kiepsko. Trasę zmieniali nam 3 razy – ostatni raz na wieczór przed startem, kiedy to okazało się, że wały wzdłuż Wisły, którymi mieliśmy biec zostały zalane.
Cel na ten bieg był poniżej 3:20 (mimo, że początkowo chciałem biec na złamanie 3:30). Już po pierwszym kilometrze wiedziałem, że tego dnia to nic z tego nie będzie. Biegło mi się kiepsko, ale jakoś udawało się utrzymywać zakładane tempo. Na 12 kilometrze czekał na mnie Łukasz i miał mnie poprowadzić przez kolejne 30 km. I na tym się skończyło, bo od 20 kilometra męczyłem bieg już strasznie i jedyne o czym myślałem to, żeby już się skończyło. Było mi głupio, że mam zająca – mamy biec po 4:45-4:40, a ja ledwo człapie po 5:00, czasami po 5:30. Na mecie zameldowałem się po 3 godzinach i 27 minutach. Wtedy zawiodła głowa – nie umiałem się zebrać w sobie. Po raz drugi cel jaki był postawiony nie został osiągnięty …
Walencja
Mówią, że do trzech razy sztuka. Solidnie przepracowane lato. Tylko dwa starty kontrolne – Biegnij Warszawo i niezły wynik na miesiąc przed maratonem. I na tym można powiedzieć, że się skończyło bieganie. Dwa dni po Run Warsaw (ta stara nazwa jakoś do mnie bardziej przemawia) forma sobie poszła, wszystkie bieg męczyłem jak cholera. Półmaraton w Amsterdamie to porażka o jakiej nie należy w ogóle wspominać – czas słabszy jak na treningu…
Zostało kilka tygodni i udało się w miarę odbudować formę, jednak w głowie coś cały czas mówiło, że jestem słaby i nie dam rady. Przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy jest sens biec… Cel ponownie wyznaczony na 3:20 … Sam maraton – niezapomniany – kibice przez 42km … tylko trochę ciepło :) Do 30 kilometra biegłem spokojnie na połamanie 3:20, a nawet z niezłym zapasem. Co prawda za szybko, i to się później odwdzięczyło – w końcu karma wraca :). Na 28 km minąłem Dorotę i coś krzyknąłem, że jest za dobrze … no i przestało być dobrze. Zwolniłem i nie mogłem się napędzić, żeby biec swoje. Kilka kilometrów już męczyłem i w końcu zameldowałem się na niezapomnianej mecie po 3:24. Jak się domyślacie po raz kolejny nie udało się osiągnąć zakładanego celu.
Wiedeń
Przyszedł czas na czwarty już maraton. Do wczoraj nie czułem w ogóle tego, że to już tak blisko. Pewnie dlatego, że cały czas skupiony byłem na treningach triathlonowych. Tu miałem też obawy, że przecież nie dam rady pobiec maratonu skoro wcześniej biegałem po 400km miesięcznie, a teraz ledwo 200-250. Przecież z tego się nie da pobiec maratonu!
Dwa starty kontrolne – Maniacka Dycha i Półmaraton we Frankfurcie pokazały, że forma przychodzi i biegam szybciej niż rok czy pół roku wcześniej. Decydujące dla mojej głowy miały być dwa treningi 28 i 31 km. Oba uważam za bardzo udane. Zawierały one odcinki po 10 i 4 kilometry w tempie maratońskim – nie sprawiało to żadnego problemu, tak więc i głowa stała się pewniejsza :)
Zostało 10 dni i w końcu zaczynam czuć ta ekscytację nadchodzącym maratonem. Mimo, że wiem co mnie czeka, wiem, że może nie być łatwo podczas 42km to już zaczynam się cieszyć jak dziecko. Po raz kolejny biegnę w nieznane – maraton jest zawsze nieznanym. Każdy start to poznawanie się z tym dystansem na nowo. Każdy start to poznawanie na nowo samego siebie. Jestem bogatszy o doświadczenie w trzech już startach i zamierzam to wykorzystać 12 kwietnia. Po raz pierwszy udało mi się osiągnąć optymalną wagę na start – jestem o 3 kilo lżejszy, jak przed Walencją :) Wiem, że solidnie przepracowałem ostatni czas i obiecuje Wam i sobie, że dam z siebie wszystko i to ja postaram się kontrolować tą rozgrywkę :)
Trzymajcie proszę kciuki i jeżeli zastanawiacie się nad tym czy pobiec maraton to powiem tylko tyle … WARTO. Przygotuj się odpowiednio – nie idź z marszu, a na pewno będzie to dla Ciebie niezapomniane przeżycie. Ja już teraz nie mogę się doczekać zarówno Wiednia, który jest już tak blisko, ale i także Nowego Jorku, który będzie mi dane pobiec 1 listopada :)
Jak zwykle jeśli się podobał wpis poproszę o lajka – to dla nas blogerów znak, że podoba się Wam to co robimy :) A ja lecę powalczyć z wiatrem :)